To nie są wcale miłośnicy inteligentnego, niskobudżetowego kina spod znaku Dogmy 95. To starzy, zaprawieni w bojach fani „SW”, toczący bezpardonową wojnę z hollywoodzkim gigantem. Zdawać by się mogło, że nie mają najmniejszych szans. Ale wbrew oficjalnym komunikatom kilka imperialnych niszczycieli już spłonęło w furii ich ataków.
Czytaj także: Przewodnik po „Gwiezdnych wojnach”
„Gwiezdne wojny”. Trudna, ale miłość
W „Gwiezdnych wojnach” nie chodzi wcale o zapierającą dech w piersiach space operę, lecz o uczucia. A, pozwólmy sobie na tę trawestację, nie zna internet takiej furii jak fan wzgardzony.
Kiedy George Lucas za nieco ponad 4 mld dol. odsprzedawał Disneyowi prawa do wykreowanej przez siebie potężnej marki, tłumaczył się zmęczeniem i chęcią zajęcia się innymi, poważniejszymi projektami. Zniechęceniu reżysera nie ma co się dziwić – liczni miłośnicy „SW” nie szczędzili mu przykrych słów po nakręceniu tzw. drugiej trylogii. Żadna ze stron nie potrafiła zrozumieć jednej prostej rzeczy – nawet tysiąc Jar Jar Binksów nie sprawi, że oddany fan odkocha się w „Gwiezdnych wojnach”. Krytyka była czasem nieuzasadniona (jak w przypadku „Mrocznego widma”), czasem absolutnie zasłużona („Atak klonów”), lecz odbywała się w ramach dysfunkcyjnej co prawda, ale kochającej się rodziny. Malkontenci mogą mieć dziś gorzką satysfakcję, ale siedem lat temu nikt nie potrafił przewidzieć, w jakim kierunku pomknie kosmiczna saga.