Trudno kręcić filmy z miłości, skoro kinem rządzi pieniądz. Zwłaszcza tym wysokobudżetowym, które ma moc lepienia popkultury jak plasteliny. Do głosu doszło pokolenie wychowane na nierzadko bombastycznych hollywoodzkich spektaklach lat 80. Czyli mniej więcej moi rówieśnicy, z którymi łączy mnie kolektywne doświadczenie kina, i to mimo dzielących nas wtedy prawie niemożliwych do przebycia tysięcy mil, zasobności dziecięcej portmonetki i, oczywiście, ustrojowego tąpnięcia.
Czytaj też: Jak się rodziła polska popkultura
Fani kręcą filmy
Bo jeśli powtórzymy znany pogląd, tyleż trafny, co nie do końca sprawiedliwy, że tych czterdzieści parę lat temu Steven Spielberg i George Lucas bezpowrotnie popsuli kino, rozpoczynając gonitwę, której metą były coraz bardziej wyśrubowane wyniki box office, i inicjując erę nowoczesnego blockbustera, to dzisiaj za kolejne części „Gwiezdnych wojen” odpowiadają ludzie pamiętający wyjścia z rodzicami na przygody Luke’a, Hana i Lei. Oto sytuacja bezprecedensowa, gdyż mamy do czynienia z pierwszym pokoleniem wychowanym na nowoczesnej popkulturze, które stoi za sterami hollywoodzkiego molocha. A wysokobudżetowe filmy, częstokroć kolejne odcinki serii, które uwielbiali za młodu, kręcą ludzie dumnie określający się fanami.
Zdawać by się mogło, że to sytuacja wymarzona, bo przecież nikt nie zrozumie zagorzałego miłośnika komiksu tak jak inny zagorzały miłośnik komiksu. A takim jest Kevin Feige, człowiek zawiadujący potężnym Marvel Studios, odpowiedzialny za największe przeboje ostatnich lat.