W jednym z odcinków „Przyjaciół” Rachel i Joey wymieniają się ulubionymi książkami. Ona dostaje „Lśnienie” Stephena Kinga, on – „Małe kobietki” Louisy May Alcott. Nie tyle ich czytelnicze upodobania mają znaczenie, ile zdradzanie sobie nawzajem najważniejszych zwrotów akcji obu powieści. Nie inaczej jest w przypadku tego tekstu. Trudno analizować kolejne ekranizacje klasyka amerykańskiej literatury mającego już ponad 150 lat, unikając wyjawiania jego treści. A zatem tak, to jest oficjalne ostrzeżenie przed spoilerami.
Czytaj też: Kto zawalczy o Oscary? Lista nominowanych
Wiktoriański romans z elementami komedii
Zanim Alcott, feministka, abolicjonistka i wegetarianka, zabrała się za „Małe kobietki”, miała na koncie głównie pulpowe sensacje napisane w stylu gotyckim. Wyjątkowo krwawe. Kiedy zaproponowano jej stworzenie opowieści dla nastoletnich panien, nie była zadowolona. W dzienniku wspominała, że ani nie lubi dziewczyn, ani też – poza własnym rodzeństwem – nie zna ich zbyt wiele.
Niemniej w znacznej mierze autobiograficzna, wydana w dwóch częściach w latach 1868–69 historia czterech sióstr March z miasteczka Concord w stanie Massachusetts, dorastających pod okiem matki w trakcie wojny secesyjnej i oczekujących powrotu ojca z frontu, stała się hitem. Pierwszy tom okazał się znacznie bardziej progresywny od drugiego, w którym dziewczęta, za radą wydawcy (to zresztą jego tytuł), musiałyby zostać dobrymi żonami albo przynajmniej umrzeć.