Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Co pokolenie, to inne „Małe kobietki”

Kadr z filmu „Małe kobietki”, reż. Greta Gerwig Kadr z filmu „Małe kobietki”, reż. Greta Gerwig mat. pr.
Greta Gerwig dała pokoleniu Z, żyjącemu w nowej erze feminizmu i ruchu #MeToo, kolejną ekranizację „Małych kobietek”. Poprzednie generacje miały swoje wersje. Każde zasługuje wszak na własną Jo.

W jednym z odcinków „Przyjaciół” Rachel i Joey wymieniają się ulubionymi książkami. Ona dostaje „Lśnienie” Stephena Kinga, on – „Małe kobietki” Louisy May Alcott. Nie tyle ich czytelnicze upodobania mają znaczenie, ile zdradzanie sobie nawzajem najważniejszych zwrotów akcji obu powieści. Nie inaczej jest w przypadku tego tekstu. Trudno analizować kolejne ekranizacje klasyka amerykańskiej literatury mającego już ponad 150 lat, unikając wyjawiania jego treści. A zatem tak, to jest oficjalne ostrzeżenie przed spoilerami.

Czytaj też: Kto zawalczy o Oscary? Lista nominowanych

Wiktoriański romans z elementami komedii

Zanim Alcott, feministka, abolicjonistka i wegetarianka, zabrała się za „Małe kobietki”, miała na koncie głównie pulpowe sensacje napisane w stylu gotyckim. Wyjątkowo krwawe. Kiedy zaproponowano jej stworzenie opowieści dla nastoletnich panien, nie była zadowolona. W dzienniku wspominała, że ani nie lubi dziewczyn, ani też – poza własnym rodzeństwem – nie zna ich zbyt wiele.

Niemniej w znacznej mierze autobiograficzna, wydana w dwóch częściach w latach 1868–69 historia czterech sióstr March z miasteczka Concord w stanie Massachusetts, dorastających pod okiem matki w trakcie wojny secesyjnej i oczekujących powrotu ojca z frontu, stała się hitem. Pierwszy tom okazał się znacznie bardziej progresywny od drugiego, w którym dziewczęta, za radą wydawcy (to zresztą jego tytuł), musiałyby zostać dobrymi żonami albo przynajmniej umrzeć.

Reklama