W ostatnich latach gale Emmy, ale też Oscarów i wielu innych nagród filmowo-serialowych, były nudne, przewidywalne, spadała oglądalność, nie było gospodarzy, a jak byli, to ich żarty krytykowano. 72. gala rozdania Emmy – PandEmmy, jak ją nazwał prowadzący Jimmy Kimmel – która odbyła się zeszłej nocy, była kompletnie inna. Nie ze względu na oryginalne wybory jurorów, bo te bywały przewidywalne, co nie znaczy, że złe – ale z powodu atmosfery.
Czytaj też: Nagrody Emmy. Przewodnik po serialach do nadrobienia
Mamo, wygrałam Emmy!
Jimmy Kimmel występował przed pandemicznie pustą widownią. Nominowani byli tym razem tam, gdzie widzowie ich seriali, filmów i gali – we własnych mieszkaniach, w ogródkach domów albo hotelowych pokojach, w otoczeniu rodzin, przyjaciół, współpracowników. I to zbudowało ciepłą atmosferę, było za podwójnym pośrednictwem kamer, ale paradoksalnie bardziej bezpośrednio niż zwykle.
Goście Zendayi (najmłodsza w historii nagrodzona w kategorii najlepsza aktorka w serialu dramatycznym – za „Euphorię”), skaczący za jej plecami w skarpetkach, na bosaka i w klapkach. Żona Marka Ruffalo (najlepszy aktor w serialu limitowanym lub filmie telewizyjnym; za rolę w serii „To wiem na pewno”) ciesząca się bardziej widowiskowo na kanapie niż on sam. Uzo Aduba – najlepsza aktorka drugoplanowa w serialu limitowanym lub filmie telewizyjnym, nagrodzona za rolę w „Mrs. America” – zanim wygłosiła spicz o wspieraniu różnorodności, krzyknęła: „Mamo, wygrałam!”. A jej mama była tuż obok. Nominowana za rolę w „The Morning Show” Jennifer Aniston oglądała galę w szlafroku z przyjaciółkami z „Przyjaciół” u boku.
Sztuka przetrwania pandemii
Ale chodziło też o to, że po raz pierwszy od bardzo dawna nie było fałszu w tym wzajemnym poklepywaniu się branży rozrywkowej po plecach, we łzawych podziękowaniach, wynoszeniu rzemiosła aktorskiego do rangi powołania itd. Tego całego vanity fair przykrywanego skompromitowanym hasłem „czyńmy świat lepszym miejscem”. Nie było, bo w pandemii, podczas lockdownu to właśnie seriale i telewizja tradycyjna czy na żądanie pozwalała wielu ludziom oderwać się choć na chwilę od przerażającej rzeczywistości, złagodzić strach, zapełnić puste i samotne godziny. Okazało się, jak ważni w naszym życiu potrafią być i są artyści; inaczej na nich dziś patrzymy.
Są – przy zachowaniu wszelkich proporcji – „essential workers”, pracownikami kluczowymi, stoją w tej samej linii, może tylko trochę dalej, co pracownicy i pracowniczki służby zdrowia, zaopatrzenia, nauczycielki i nauczyciele. Oni zresztą zapowiadali nominacje w kilku kategoriach, jak para lekarzy, pielęgniarka, farmerka, kobieta siedząca za kierownicą ciężarówki – i nie czuło się w tym hipokryzji branży, nie było też patosu.
Czytaj też: „Mrs. America”, zmagania o równe prawa
Donaldowi Trumpowi nie dziękuję
Wielu twórców i twórczyń wykorzystało nagrody do wygłoszenia ważnych mów, apeli. Jesse Armstrong, scenarzysta genialnej „Sukcesji”, z fotela ustawionego w londyńskim hotelu złożył „antypodziękowania”, z kolejnymi frazami rozpoczynającymi się od słów „nie dziękuję”. Nie dziękował m.in. Donaldowi Trumpowi – za beznadziejną reakcję na pandemię, Borisowi Johnsonowi – za to samo, nacjonalistom i quasi-nacjonalistom czy wspierającym takie ruchy bonzom telewizyjnym.
Mark Ruffalo wzywał do pójścia na wybory i głosowania za różnorodnością i wzajemnym wspieraniem się ludzi – bo w nich jest siła Ameryki, a przeciwko nienawiści, szczuciu i pogłębianiu podziałów. Yahya Abdul-Mateen II, nagrodzony za rolę w świetnych „Watchmenach”, zadedykował nagrodę czarnym kobietom, tym z własnego otoczenia i generalnie, za ich olbrzymi, a niedoceniony wkład w teraźniejszość i historię. Przy okazji genialnie streszczając przesłanie serialu. A Billy Crudup – laureat w kategorii rola drugoplanowa w serialu dramatycznym za kreację w „The Morning Show” – apelował do młodego pokolenia, także ze swojej rodziny: „uratujcie nas”.
Czytaj też: Witajcie w czasach Covid Film Festival
„Schitt′s Creek”, komediowy rekordzista
Co do samych nagród – pełna lista tutaj – nie ma wielkich zaskoczeń. Najwięcej, bo 30 nagród, zdobyło za swoje produkcje HBO – i słusznie, bo z takimi flagowcami jak „Sukcesja” (siedem statuetek, m.in. za najlepszy serial dramatyczny) czy „Watchmen” (26 nominacji i 11 statuetek, w tym dla najlepszego serialu limitowanego) wciąż nie ma sobie równych pod względem jakości. Drugi był Netflix – 21 nagród. I tu razi niedostrzeżenie przez nominujących kunsztu aktorskiego pokazanego w najnowszym sezonie przez odtwórców głównych ról w „Better Call Saul” („Zadzwoń do Saula”), Boba Odenkirka i Rhei Seehorn. Osiem nagród zdobył tegoroczny debiutant Disney+ (w tym siedem za „Mandalorianina”, głównie w kategoriach technicznych).
Kategorie komediowe w tym roku zdominował niepokazywany w Polsce serial „Schitt′s Creek”, pobijając rekord dla komedii – dziewięć nagród. Nie tylko dlatego, że jest dobry („Mówiłem wam, że byłem dobry” – zaczął zwrotem do swojej ekipy współscenarzysta i odtwórca roli głowy serialowego rodu Eugene Levy, nagrodzony jako najlepszy aktor w serialu komediowym), ale i dlatego, że już zakończony, po sześciu sezonach. Kanadyjska produkcja stacji PopTV opowiada o magnacie branży wideo i jego rodzinie, którzy po bankructwie muszą porzucić wystawny styl życia i przystosować się do nowego początku. Bez kasy, za to ze sobą, w tytułowym Schitt′s Creek, miasteczku, które kiedyś kupili w ramach głupiego żartu... Może pora, żeby któryś z coraz liczniejszych w naszym kraju serwisów VOD jednak kupił i pokazał najliczniej nagrodzony serial komediowy w historii nagród Emmy?
Czytaj też: Odmrażanie kultury? Witamy w erze hybrydowej