JANUSZ WRÓBLEWSKI: – 20 lat po ogłoszeniu narodzin rumuńskiej nowej fali jest jeszcze sens mówienia o jej istnieniu?
CORNELIU PORUMBOIU: – To nigdy nie był jednolity ruch połączony jakimś manifestem czy wspólnym programem. Młode pokolenie rumuńskich reżyserów, które zaczęło kręcić filmy po upadku komunizmu, znacznie różniło się doświadczeniami, wykształceniem, niektórzy – jak Cristiu Puiu – kończyli szkoły za granicą. Pochodzimy z różnych miast, nie znaliśmy się, nie wymienialiśmy się pomysłami i nie prowadziliśmy intelektualnych debat. Mimo to okazało się, że podobnie patrzymy na kino czy europejską historię. Podzielaliśmy te same obawy co do przyszłości naszego regionu. A teraz podążamy własnymi ścieżkami.
Krytycy wciąż jednak dopatrują się między waszymi filmami wspólnych treści, podkreślają stylistyczną spójność, odwagę eksperymentowania z językiem.
Nie odwoływaliśmy się do żadnego modnego kierunku czy stylu. Naszym wzorcem był brak odniesień, niczym nieskrępowana wolność wypowiedzi w mocno jednak skondensowanej, minimalistycznej formie. Stąd te długie, statyczne ujęcia i ograniczona w kadrze przestrzeń. Wspólne było poczucie pustki, rozczarowania, szok mentalny wobec tego, co obserwowaliśmy w domach i na ulicach w trakcie ustrojowej przemiany i potem. Chcieliśmy uchwycić ten stan, rozliczyć dyktaturę Ceauşescu, ale nie z perspektywy wielkich wydarzeń, tylko zwykłych ludzi, którzy w ogóle nie angażowali się w zmiany, nie brali udziału w strajkach, byli najczęściej biernymi obserwatorami, lecz konsekwencje heroicznego zrywu szybko ich dotknęły. Zdecydowana większość społeczeństwa kibicowała protestom z drugiego rzędu, zaszyta bezpiecznie w swoich domach, próbując poprawić sobie humor dopisywaniem zmyślonej opozycyjnej legendy.