Już w „Nagim instynkcie”, „Showgirls” czy ostatnio w „Elle” Verhoeven epatował wyzwolonym z poczucia grzechu podejściem do cielesności. Jednak w „Benedetcie” upodobanie do przedstawiania rozwiązłej kobiecej seksualności reżyser łączy z autentycznym żywotem mistyczki, wyjątkowo silnej i ambitnej zakonnicy żyjącej w XVII w. w Toskanii. Oddana przez zamożną rodzinę w wieku dziewięciu lat do żeńskiego zakonu teatynów w Pescia, Benedetta Carlini była początkowo wzorem posłuszeństwa i wybrania, odkrywając zarazem w sobie homoseksualność. Miała wizje, ukazywał się jej Jezus ukrzyżowany, scałowywała krew i rany syna bożego, mówiła jego głosem, by potem zostać wyklęta, stać się symbolem upadku i hańby Kościoła. Film to wszystko skrupulatnie odnotowuje, tyle że w konwencji wpół żartobliwej, łącząc ekstazy z dążeniem do władzy, odkrywaniem seksualności, zaspokajaniem pożądania, które były dla bohaterki najważniejsze.
Paul Verhoeven o „Elle”, perwersji, przemocy i Jezusie
Emancypacja kobiet, hipokryzja kleru
Judith C. Brown, specjalistka od włoskiego renesansu i dziekan College of Arts and Humanities w Minerva Schools w San Francisco, w głośnej (niestety nie u nas) książce „Akty nieskromne – życie zakonnic lesbijek w renesansowych Włoszech”, na podstawie której powstał scenariusz, nie rozstrzyga prawdziwości tych wizji. Podobnie czyni Verhoeven, bawiąc się niepewnością co do ich pochodzenia.