Piotra poznałem tuż przed maturą, w uniwersyteckim klubie Sigma, wiosną 1975 r. Studiował polonistykę i pisał wiersze. Do Sigmy, mieszczącej się w suterenie przy małym dziedzińcu na centralnym kampusie UW, zaglądałem już wcześniej, głównie na koncerty jazzowe, ale wtedy okazja była inna: wieczór poetycki nowo utworzonej grupy Moloch, której Piotrek był nieformalnym liderem.
Piotr Bratkowski. Poezja z rysem osobistym
W tamtym czasie chyba każdy licealista chciał być poetą. Mody literackie przenikały młode umysły równie mocno co muzyka rockowa i świeżo wykreowana legenda kontrkultury. Piotrek lokował się w centrum tych fascynacji. Nosił brodę i długie włosy, kolekcjonował płyty i taśmy najważniejszych artystów anglosaskiego rocka i folku, a jego wiersze przypominały czasem potoczyste frazy poematów Ginsberga.
Potem do jego prywatnej listy poetyckich lektur dołączyli Blaise Cendrars, Josif Brodski, a wreszcie Frank O’Hara, który w późnych latach 80. stał się literackim patronem Marcina Świetlickiego i innych poetów publikujących w podziemnym piśmie „bruLion”. Mimo tych wszystkich inspiracji poezja Piotrka zawsze miała rys osobisty, a wiersze o wiele częściej były efektem bardzo konkretnych, realnie doświadczonych zdarzeń i doznań niż lektur. Pamiętam choćby taką sytuację. Wczesna jesień 1978 r., stara kamienica na Ochocie, spotkanie towarzyskie w małym gronie. Wyszliśmy na balkon na papierosa: Piotrek, Antoni Pawlak i ja.