Szokująca historia rozgrywa się w całkowicie egzotycznym dla większości Europejczyków świecie islamskiego uniwersytetu Al-Azhar w Kairze, największego i najbardziej wpływowego dla wyznawców proroka Mahometa. Jest zawiła, wielowątkowa i ma siłę rażenia najlepszych thrillerów Johna le Carré. Chociaż spory dotyczą w znacznej mierze teologii, a jej bohaterami są pobożni wyznawcy sunnickiego odłamu islamu, fabuła ani na moment nie wikła się w niepotrzebne dywagacje o świętej księdze Koranu, obfituje za to w sensacyjne zgoła zwroty, jak nie przymierzając w „Imieniu Róży”. Rzecz dotyczy oficjalnego śledztwa prowadzonego przez wojskowe służby za murami muzułmańskiej uczelni, mającego wyjaśnić tajemnicze morderstwo jednego ze studentów, asystenta powszechnie szanowanego szejka. Zbiega się ono z nagłą śmiercią najwyższego duchowego przywódcy religijnego Wielkiego Imama.
Przewodnikiem po tym zamkniętym labiryncie władzy, gdzie ścierają się ze sobą i walczą o wpływy różne frakcje, szpiedzy, donosiciele oraz dżihadyści, jest 18-letni syn biednego rybaka. Pozbawiony sprytu, pewności siebie, łatwowierny, czysty jak łza idealista, niemający pojęcia, kto jest kim, jaką snuje intrygę i komu służy. W skorumpowanej rzeczywistości pełnej fałszywych autorytetów przebranych w stroje kapłanów, w realiach łudząco podobnych do francuskiego dworu, watykańskiej hierarchii czy brytyjskiego wywiadu z powieści „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” – prostoduszny, lecz wcale nie naiwny młodzieniec staje się wymarzonym narzędziem manipulacji i tak się właśnie dzieje. O tym jest ten film: o szantażowaniu i cynicznym wykorzystywaniu ambitnych ludzi, uwikłaniu w brudne interesy, za którymi zawsze stoją despoci pragnący zagwarantować sobie panowanie i kontrolę w każdej dziedzinie życia.
Czytaj też: Sukces Skolimowskiego. „IO” to hipnotyzujący film
Jak Watykan, Cyryl i Putin
Wymowa „Boy From Heaven” jest uniwersalna. Podziały wśród muzułmanów były zawsze ulubionym tematem rozgrywanym przez bezwzględnych autokratów. Film odsłania kulisy tych machinacji zarówno od strony duchownych, jak i egipskich generałów. Nie przestając być jednocześnie wnikliwym psychologicznie studium charakterów. Patrząc na metody, jakimi posługują się świeccy, można też dojść do wniosku, że i w naszej części świata znalazłyby się podobne przykłady opartego na dominacji rządzących, a także głębokiej infiltracji wiernych sojuszu tronu z ołtarzem. Lojalność Cyryla I wobec Putina nie wzięła się przecież znikąd i ma swoją cenę.
„Mam świadomość, że tego filmu egipska cenzura raczej nie przepuści, ale nie zrobiłem go, żeby prowokować i jątrzyć. Postrzegam siebie jako filmowca, który chce mówić prawdę, choćby miała być bolesna dla niektórych ludzi” – powtarza w wywiadach Tarik Saleh, syn Szwedki i Egipcjanina, urodzony w Sztokholmie w 1972 r., którego dziadek studiował w Al-Azhar. To, co może budzić kontrowersje na ekranie, zostało przez niego skrupulatnie sprawdzone, pieczołowicie udokumentowane, podobno odbył nawet szczegółowe konsultacje z wpływowymi imamami. Saleh jest muzułmaninem. Kocha Egipt, żali się jednak, że jest to miłość nieodwzajemniona. Jego wcześniejsza produkcja, „Morderstwo w hotelu Hilton” z 2017 r., za które otrzymał Grand Prix w Sundance, też znajduje się na indeksie.
Czytaj też: Świetna „Żona Czajkowskiego”. W Cannes zagościła polityka
Groteska Östlunda trochę jak „Rejs”
Sporym zaskoczeniem, niebudzącym jednak aż takiej ekscytacji, jest również nowy film innego Szweda Rubena Östlunda „Triangle of Sadness” – trzyczęściowa satyra na glamour i dyktaturę piękna uderzającą we wszystkie możliwe świętości współczesnej cywilizacji. Od gender, przez idee demokracji i sprawiedliwości społecznej, kult pieniądza, aż po drabinę społeczną, na której każdy powinien się trzymać ściśle wyznaczonej mu roli. Groteska zaczyna się od niewinnego pytania: czy mężczyzna musi zawsze płacić za kolację swojej partnerki, skoro sprawiedliwiej i zgodnie z XXI-wiecznym trendem byłoby się dzielić po równo? A potem jest już jazda bez trzymanki, bo influencerka i model – bogowie masowej wyobraźni – trafiają na statek pełen próżniaków i bogaczy dziwnym trafem świetnie oczytanych w dziełach Marksa i Lenina, których będą cytować przy kawiorze i szampanie, zachęcając do rewolucyjnych eksperymentów. Aż w końcu całe towarzystwo trafia na wyglądającą na bezludną wyspę i tam z konieczności zamieniają się rolami. Ten, kto potrafi rozpalić ognisko i ugotować obiad, będzie szefem i skorzysta z przywilejów władzy. Zostaje nim (nią) menedżerka od szorowania toalet, w nagrodę serwuje sobie pięknego kochanka.
Östlund („The Square”, „Turysta”, „Gra”) uwielbia łamać stereotypy i pokazywać, jak sparaliżowane strachem społeczeństwo reaguje w nieprzewidywalny sposób. Przestrzeń publiczna to w jego filmach pułapka, bo odpowiedzialność zawsze zostaje w niej naruszona, a my z różnych powodów oblewamy test na człowieczeństwo. Jego najnowsza niepoprawna politycznie satyra na marność świata opartego na władzy pieniądza i pięknie jako walucie ma coś z powieści łotrzykowskiej, lecz najbliżej jej do naszego „Rejsu”, niezbyt zgrabnie połączonego z „Władcą much”. My znamy te numery na wylot. Nadzieja w tym, że widok pijanego jak bela kapitana wykrzykującego slogany o socjalizmie i zmieniającego kurs na Kubę może kogoś jeszcze rozśmieszy.
Czytaj też: Cannes 2022. Skolimowski, Smoczyńska, Kłyszewicz i reszta świata