Współczesna kultura popularna z lubością żeruje na naszej nostalgii do konkretnych dzieł kultury czy postaci, co rusz wywlekanych z emerytury, ale i wykorzystuje ją szerzej, trwa np. moda na lata 80. W ten trend można wpisać i „Top Gun: Maverick”, sequel filmu sprzed 36 lat, jednego z pierwszych wielkich hitów Toma Cruise’a. Reżyser Joseph Kosinski jest zresztą świadom tych mechanizmów, dlatego swój film otwiera kopią sceny otwierającej obraz Tony’ego Scotta z 1986 r., a z kinowych głośników ponownie słyszymy hit „Danger Zone” Kenny’ego Logginsa. „Maverick”, podobnie jak grany przez Cruise’a tytułowy bohater, w dużej mierze pozostaje w przeszłości, uczepiony tragicznej śmierci Goose’a, którego dorosły już teraz syn – ku zgrozie Mavericka – idzie w zawodowe ślady ojca.
Czytaj też: (Nie)dyskretny urok lat 90.
„Top Gun: Maverick”. Nostalgia i adrenalina
Można to „żerowanie” i kurczowe trzymanie się filmu sprzed blisko czterech dekad poczytywać za wadę. Sęk w tym, że to działa. „Top Gun: Maverick” to jeden z tych niezwykłych przypadków, gdy wyciągnięty z emerytury bohater nadal jest jak najbardziej pełen życia. Nie dość, że jego urok wciąż na nas działa, to ma nam coś autentycznie interesującego do przekazania. Wcześniej zdarzyło się to choćby przy okazji premier „Blade Runner 2049” czy „Mad Max: Na drodze gniewu”.
W pierwszej kolejności „Maverick” jest oszałamiającym kinowym spektaklem.