Matt i Ross Dufferowie doskonale zdają sobie sprawę, jak trudnym zadaniem jest odtworzenie magii, którą przywołali przy okazji pierwszego sezonu kultowego już dziś serialu „Stranger Things”. Wiedzą, bo próbowali w dwóch kolejnych seriach – z mieszanym efektem. Mają w rękach niegdyś najpopularniejszy serial na świecie, produkcję, która latem 2016 r. sprawiła, że wszyscy zarywaliśmy noce, by poznać dalsze losy Jedenastki i chłopaków. (Rozhulał się też boom na nostalgię za latami 80.). Dźwigają tym samym na ramionach ogromne oczekiwania odbiorców i świadomość, że cokolwiek poniżej perfekcji będzie dla wielu osób rozczarowaniem.
Jednocześnie „Stranger Things” musi się zmieniać. Serial dorasta wraz z bohaterami, którzy zaczynali jako grupka uroczych dzieciaków, a obecnie są już prawie-że-dorośli, mają nowe problemy, stają przed nowymi wyzwaniami. Samych postaci też jest więcej, bo Dufferowie w każdym sezonie do i tak pokaźnej grupki dokooptowywali kilka nowych osób. Na ekranie zrobił się prawdziwy tłok.
Gdy się nad tym zastanowić, „Stranger Things” w czwartym sezonie mierzy się z wieloma problemami podobnymi do tych, jakie w finale miała nie mniej kultowa „Gra o tron”. Tyle że Dufferowie zdają się radzić sobie lepiej niż David Benoff i D.B. Weiss z hitem HBO.
„Stranger Things”. Stare z nowym
Twórcy „Stranger Things” w pierwszej części czwartego sezonu (finał w lipcu) postawili na mieszankę starego z nowym. Przede wszystkim Dufferowie wrócili do horroru, czyniąc swój serial ponownie przerażającym.