Urzędujący prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski w programie Kuby Wojewódzkiego i Piotra Kędzierskiego na Onecie powiedział, że w przeszłości był dupiarzem. Równocześnie od dawna buduje wizerunek polityka wykształconego, świadomego konwencji dyplomatyczno-grzecznościowych i publicznie deklarującego, że wspiera kobiety, choćby w czasie Strajku Kobiet. Żart prezydenta, bo w takiej konwencji pojawił się ów nieszczęsny dupiarz, w medialnym świecie doprowadził do ostatecznego starcia dwóch potężnych armii, między którymi już od dawna na innych polach dochodziło do różnych pojedynczych batalii.
Czytaj też: Jak Trzaskowski stał się trzecią osobą w państwie
Dupiarz, babiarz, kobieciarz. Jest się o co bić
Pierwsza opcja twierdzi, że świat oszalał na punkcie poprawności politycznej. Wymienia liczne zarzuty: że językoznawcy wydziwiają, bo już nawet kobiecie komplementu powiedzieć nie można, że takich słów używają wszyscy i wszędzie. To grupa, którą późniejsze tłumaczenie Rafała Trzaskowskiego na Twitterze: „nieformalna konwencja rozmowy z Kędzierski&Wojewódzki sprawiła, że opisując historię sprzed 30 lat, słownictwem przeniosłem się do czasów liceum”, w pełni przekonuje. To rzecznicy polszczyzny codziennej, przywołujący argument, że jeśli całe życie u kogoś w domu dziadek używał czasownika „ocyganić”, to nic nie da tłumaczenie, że to jednak obraża Romów i negatywnie ich stereotypizuje. Dziadek zapewne do końca swych dni nie zrozumie, co złego w murzynku Bambo, a jako prototyp komplementu ma w swoim repertuarze środków językowych zdanie, że „pani X jest super, bo ma czym oddychać i na czym siedzieć”.
Przysłuchiwanie się rozmowom Polaków na dworcach, w pociągach czy szatni na siłowni pozwala mi utwierdzić się w przekonaniu, że kobiety, komentując atrakcyjnego fizycznie mężczyznę, wskażą na jego cielesne elementy. Mężczyźni, debatując o atrakcyjnej seksualnie kobiecie, zapewne też pozwalają sobie na wulgarne komentarze. Tak działa język: uwypukla te elementy rzeczywistości, które są dla nas ważne, i pokazuje, czy mówiący coś wartościuje pozytywnie, czy negatywnie. Dziadek, który opowiada babci, że go ocyganili na kleparzu, wrzuca w stereotypowe rozumienie świata swoją złość, że zapewne ktoś go oszukał. A język potoczny to utrwalił. „Tak się mówiło”. Bo się mówiło. I nadal mówi. Wystarczy wsiąść do przedziału w pociągu i posłuchać. Więc określenia typu dupiarz, babiarz, kobieciarz, dupcyngiel są w języku i zapewne będą. Nie łudzę się, że wyrugujemy je nakazami czy zakazami. Ale ta pierwsza armia uważa, że nic się nie dzieje, i jeśli ktoś podnosi sprzeciw, to „wydziwia”.
A najbardziej „wydziwia” właśnie przeciwna armia, mocno związana z terminem kultury unieważniania (cancel culture). Żołnierze, a częściej żołnierki tego wojska niczym zawodowi saperzy uważnie szukają min niepoprawności politycznej i doprowadzają do kontrolowanych wybuchów bomb seksizmu, antysemityzmu, homofobii, rasizmu czy innych form wykluczania, choćby w formułach językowych dotyczących osób z niepełnosprawnością. Częścią ich batalii jest nie tylko wyrównanie krzywd, czyli dopuszczenie do głosu środowisk dotąd wykluczanych i upokarzanych, ale też blokowanie np. dzieł literackich, w których zawarte jest stereotypowe myślenie np. dotyczące niewolnictwa. Najpoważniejszą bronią tej armii jest napiętnowanie, a w efekcie doprowadzenie do wykluczania osób, które legitymizują np. przedmiotowe traktowanie kobiet. Zatem oskarżenie o dehumanizację czy uprzedmiotowienie kobiet obecnie może nie tylko oznaczać wyrażenie własnej opinii, ale mieć realne skutki. Więc jest się o co bić.
Czytaj też: Kolonie u Rafała. Campus politycznych harcerzy
Fajny Trzaskowski
Tylko pojawia się pytanie, czy w tej wojnie rzeczywiście o język chodzi? Pozornie tak, bo to słowo dupiarz jest przedmiotem sporu. Twierdzę jednak, że nie tyle chodzi o samo słowo, ile o jego obecność w przestrzeni publicznej. Języka naturalnie używamy do opowiadania o sobie i o swojej prywatności. Prywatnie każdy z nas ma potrzeby fizjologiczne, preferencje seksualne czy życie uczuciowe. Prywatnie możemy chcieć trzymać się w określonej wadze, co nie oznacza fatshamingowania osób z nadwagą. Prywatnie Anna Wendzikowska może woleć wyższych mężczyzn niż Tom Cruise. Ale mówiąc publicznie w studiu „Dzień Dobry TVN”: „Dla mnie mężczyzna, który ma metr siedemdziesiąt wzrostu, no trudno o nim mówić, że jest mężczyzną przystojnym”, dziennikarka buduje prototyp atrakcyjnego mężczyzny, wykluczając tych, którzy standardu wzrostu nie spełniają.
Wypowiedź Trzaskowskiego została wyrwana z kontekstu. Odnosiła się zapewne do kodu językowego używanego w tamtym czasach. Prezydent zareagował na słowo użyte przez Wojewódzkiego: „Czemu mówisz, że słowo »bawidamek« znasz tylko z języka i frazeologii babci?”, Trzaskowski odpowiada: „Ale chodziło o to, że »dupiarz«, a nie »bawidamek«. Kto mówi »bawidamek«, na Boga, dupiarz po prostu”. „Czyli ty byłeś dupiarzem?”. „Oczywiście, że tak. A nie żadnym bawidamkiem”.
Dupiarz ma być mniej formalnym określeniem na staroświeckiego bawidamka. Równie dobrze mogłyby się tutaj pojawić określenia kobieciarz czy babiarz. Wszystkie odnoszące się do powszechnego w środowisku męskim windowania statusu jako „prawdziwego faceta” poprzez wskazywanie albo na powodzenie u płci przeciwnej, albo na aktywne życie seksualne z wieloma partnerkami. W męskiej szatni czy w knajpie na piwie ten typ argumentacji jest obecny. Ale tutaj nie chodzi o to, jakim fajnym facetem jest Rafał T., tylko jak się prezentuje publicznie jako urzędnik państwowy nawet w programie rozrywkowym. Współczesny świat oczekuje od urzędników też ludzkiej twarzy. Ale cała tajemnica polega na wyczuciu granicy między fajnością a powagą.
Czytaj też: Trzaskowski–Tusk. Dogadają się?
Język odciska piętno
I tu jest istota sprawy. Nie w tym, co mówimy, tylko gdzie i z jakiej pozycji mówimy. W kontekście narracji seksistowskich chodzi o to, by atrakcyjność seksualna nie stanowiła elementu narracji publicznej. Bo przecież gdy spotykamy konkretną osobę, zapewne większość z nas oceni ją pod kątem atrakcyjności: czy nam się podoba, czy nie. To naturalne zachowanie. Ale ta ocena nie powinna pojawiać się w rozmowie publicznej, jak to miało miejsce na antenie TVN24, gdy Lech Jaworski z Porozumienia, zwracając się do posłanki Lewicy Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, stwierdził: „Bardzo ubolewam, że wypowiadając się, nie mogę patrzeć na panią poseł, bo zawsze robię to z przyjemnością”. Komentarz posłanki na Twitterze właśnie ową niestosowność podkreślił: „Polityczki nie są od dostarczania doznań estetycznych politykom. Nie weszłyśmy do polityki, żeby się im na nas patrzyło, przyjemnie czy nie. Jesteśmy tu, by politykę zmieniać. I będziemy to robić, choćby Wam, panowie prawicy, Wasz seksizm wychodził uszami”.
Sama wychowana jestem w środowisku, w którym językowo seksualizowało się dziewczynki. Do dzisiaj widzę, jakie piętno odcisnęło na mnie i moim postrzeganiu własnego ciała. Więc trochę jako misję traktuję walkę o język, który szanuje podmiotowość drugiego człowieka, a w domenie prywatności zostawia jego fizjologię, seksualność i życie prywatne. Więc nie mam zgody na takie zachowania w PRZESTRZENI PUBLICZNEJ. Bo o to w moim przekonaniu tu chodzi. Nie o to, że tak się mówiło w środowisku Rafała Trzaskowskiego, bo sama pamiętam, że się mówiło, tylko że od osób publicznych wymaga się świadomości językowej i odpowiedzialności za słowo. A tego tutaj zwyczajnie zabrakło.
Czytaj też: Jedna lista, dwie, cztery? PO zaprasza, chętnych brak