Kolejne wspomnienia kombatanta? Kolejny wywiad rzeka o czasach słusznie minionych? Nie! Rozmowa Jacka Rakowieckiego z Krzysztofem Topolskim, to coś znacznie ciekawszego od większości wspomnień ludzi z peerelowskim rodowodem, wyrzuconych z Polski po Marcu ’68.
Nie dlatego, że inne wspomnienia nie są godne uwagi, pamięci i refleksji, ale dlatego, że Topolski jako jeden z nielicznych zdecydował się na powrót, choć – jak wielu z tej grupy – zrobił na Zachodzie dużą karierę biznesową i mógł resztę życia spędzić jako bogaty rentier w „Kanadzie pachnącej żywicą” i z daleka recenzować Polskę po 1989 roku.
Ten powrót, zaraz po odzyskaniu polskiej suwerenności, sprawił, że zamiast oceniać z bezpiecznego dystansu, stał się współuczestnikiem polskich przemian i jego perspektywa – zarazem „marcowca”, więźnia Gomułki, milionera i reemigranta – jest unikatowa.
Przede wszystkim jednak ta rozmowa jest kopalnią niezwykłej wiedzy o Polsce od końca lat po koniec 60., i to kopalnią diamentów, bo wspaniała pamięć Topolskiego sprawia, że w czasy te wchodzimy nie przez wielkie uogólnienia, ale poprzez soczystą anegdotę. Nie zadowoli to może tych, którzy mają skłonność do rozumienia historii jako zbioru spiżowych pomników. Jednak o genezie opozycji demokratycznej więcej niż z aktów strzelistych możemy się dowiedzieć z barwnie opowiedzianych przez Topolskiego zgryw, jakie urządzali sobie jeszcze jako uczniowie późniejsi twórcy KOR, np. Adam Michnik czy Jan Lityński. One też lepiej pozwolą zrozumieć, że u podstaw nonkonformizmu mogą leżeć nie tylko lektury wieszczów, ale i szczeniackie żarty. Że odporność na propagandę i oportunizm może hartować się przez wygłup, bo państwie autorytarnym wszystko, co odbiega od przylizanej normy, jest potencjalną przygrywką do dorosłego świadomego buntu.
Ot choćby takie historie, jedne z wielu podobnych praktykowanych w grupie młodzieńców, którzy już niebawem stworzą słynny Klub Poszukiwaczy Sprzeczności, a dla których zarówno sport, jak i kibicowanie były bardzo ważne w czasach polskiego wunderteamu lekkoatletyczno-szermierczo-bokserskiego na wielkich zawodach: „[Janek Lityński] Zgłosił się do pomocy przy umieszczaniu na tablicach wyników sprintów i kiedy na 100 metrów Marian Foik uzyskał 10,5 sekundy, Janek dał chwilę radości kibicom i samemu mistrzowi, bo zawiesił na tablicy wynik 10,2, co było najlepszym wynikiem na świecie w tym konkretnym roku (i skądinąd wyrównaniem rekordu legendarnego Jessego Owensa z 1936 roku w Berlinie).
Także Janek, ale już razem z Józkiem Blassem, znów jako ochotnicy pomagający na stadionie, przesunęli taśmy wyznaczające odległość w rzucie dyskiem. Dzięki temu Edmund Piątkowski, nasz mistrz i rekordzista Europy, rzucający wtedy tuż poniżej 60 metrów, nagle w cudowny sposób osiągnął wynik o dwa metry lepszy. Niestety, tylko do czasu, aż podejrzliwi sędziowie międzynarodowi, bo to było na jakimś meczu międzypaństwowym, tego nie sprawdzili. Ale co się wcześniej zdążyli nagadać radiowi sprawozdawcy sportowi, co nacieszyć widownia, to nasze”.
Skądinąd ten pociąg do groteskowych wręcz żartów towarzyszył bohaterowi rozmowy przez całe życie i z powodzeniem praktykował je zarówno w Kanadzie (np. dając na prima aprilis ogłoszenie do mediów, że wystawia na licytację luksusową limuzynę sowieckiego ambasadora, czajkę, na poczet niezapłaconego przez ZSRR Kanadzie odszkodowania), jak i już po powrocie do Polski, kiedy z Januszem Weissem „sprywatyzował” zegar na wieży Zamku Królewskiego w Warszawie i od przechodniów sprawdzających na nim godzinę żądał za to opłaty.
Jednak nie tylko na żartach opierała się biografia Topolskiego. Fascynującym jej wątkiem jest i jego marcowa odsiadka, pełna krwistych opisów śledztwa, aresztu na Rakowieckiej i więzienia w Strzelcach Opolskich. Egzotyczny dla każdego konsumenta gospodarki realnego socjalizmu będzie opis jego niezwykłej kariery w biznesie samochodowym w Kanadzie, gdy z równym zaangażowaniem, precyzją i szczerością relacjonuje on swoje zwariowane marketingowe sukcesy, jak i najstraszniejsze porażki.
Ta szczerość właśnie stanowi też o może najważniejszym aspekcie całej długiej rozmowy. Topolski nie wstydzi się swoich słabości i błędów. Potrafi mówić bez ogródek, co doprowadziło jego ojca do zaangażowania w komunizm i co jego samego poprowadziło – choć też po okresie naiwnego przekonania o możliwości naprawy „najlepszego z ustrojów” – do aktywnego antykomunizmu (a po latach konsekwentnie także do gorącego anty-PiS-izmu!). Na oczach czytelnika krok po kroku wyjaśnia swój zawiły stosunek do własnego żydostwa, do którego z jednej strony się przyznaje, ale też potrafi z niego kpić.
Dodatkową wartością jest wreszcie w tej książce kilka historii, które powinny być rewelacjami nie tylko dla czytelnika, ale i dla historyków dziejów najnowszych. Odebrane przez Topolskiego wyznanie prof. Adama Schaffa o rozmowach z Ameryką jeszcze podczas stanu wojennego, i to z upoważnienia Jaruzelskiego, brzmi sensacyjnie. Podobnie jak kilka późniejszych historii pokazujących gangrenę korupcji i prywaty w III RP.
Liczba pasjonujących wątków, nazwisk, miejsc, ludzi, anegdot, a nawet skeczy, wierszy i tekstów piosenek jest w „Resortowym dziecku” tak długa, że w żadnej recenzji nie da się jej streścić. Jeśli jednak poważyć się na wskazanie tego, co najważniejsze, to można zaryzykować tezę, że jest tym historia biznesmena, który rozumie, że pieniądze nie służą budowaniu i zaspokajaniu własnego ego, ale mają być z pożytkiem wydawane dla dobra wspólnego. Sam Topolski nazywa to po prostu filantropią, jednak lista celów, spraw i ludzi, którym pomógł i nadal pomaga, jest tak długa (choć sam bohater niezbyt się tym chwali), że jeśli to „tylko” filantropia, to w Polsce nader rzadko spotykana.
Na koniec jeszcze jedno. Znacie pewnie przejmującą piosenkę „Tak jak malował pan Chagall” Wojciecha Młynarskiego, napisaną po haniebnych wypędzeniach z Polski naszych współobywateli. Topolski też ją znał, sam do niej nawiązał w rozmowie, bo wzruszała go ona od chwili, gdy usłyszał ją po raz pierwszy, już na obczyźnie. Jednak dopiero podczas tej rozmowy dowiedział się, że powstała właśnie dla niego i z powodu jego wyjazdu. To jedyna kwestia w całej książce, której ten błyskotliwy gaduła nie potrafił skomentować. Niech więc za niego spuentuje tę zachętę do czytania „Resortowego dziecka” sam Młynarski:
A potem niechaj skrzypki tną/ I zakochane oczy lśnią/ Tak jak malował pan Chagall
A potem niechaj skrzypki tną/ I zakochane oczy lśnią/ Tak jak malował pan Chagall.
Przeczytaj więcej o książce „Resortowe dziecko (najgorszego sortu)” pod tym adresem.