JANUSZ WRÓBLEWSKI: – O emocjach lepiej opowiada się w czerni i bieli?
JACQUES AUDIARD: – Zawsze chciałem zrobić film rozgrywający się współcześnie w Paryżu. I pokazać to miasto bez muzealnego kiczu, który każdy zna z albumów, pocztówek, romantycznych plenerów. Czerń i biel działa odświeżająco, pozwala uniknąć jednowymiarowości, jednocześnie uniwersalizuje przestrzeń. Pozbawione kolorów ulice, nocne kluby tracą wyrazistość przypisaną konkretnemu miejscu, wyglądają mniej nostalgicznie, bardziej ponadczasowo, co odpowiada klimatowi odważnych obyczajowo, krótkich opowiadań graficznych Adriana Tomine’a, na kanwie których powstał scenariusz. Zresztą wszystkie one zostały opublikowane właśnie w formie czarno-białego komiksu.
Tomine to wybitny amerykański rysownik pracujący m.in. dla „The New Yorkera”. Ma woodyallenowskie poczucie humoru i też zajmuje się głównie życiem wewnętrznym nowojorskich neurotyków, którzy nie potrafią wyartykułować swoich potrzeb emocjonalnych.
Nie znałem go wcześniej. Nie czytam komiksów. Dla pokolenia mojego ojca, scenarzysty i reżysera zmarłego w 1986 r., punktem odniesienia zawsze była literatura i teatr. Dla mnie – kino. Tomine jest ode mnie młodszy o prawie 20 lat. Przeczytawszy jego powieści graficzne, „Niedoskonałości” oraz „Śmiech i śmierć”, poczułem się trochę w innym świecie. Ale żebym mógł razem z młodymi kręcić filmy, muszę pozostać otwarty i elastyczny na nieco inną wrażliwość.
Mówi się, że pokolenie milenialsów dzieli przepaść od pokolenia boomersów, do którego pan należy.
Nie aż tak wielka, wiem, o czym mówię, bo dwudziesto-, trzydziestolatkowie, z którymi mam do czynienia, popełniają te same błędy.