Technicznie rzecz biorąc, „Stranger Things” to nadal serial, bo większa fabuła dzieli się na odcinki. Jednocześnie Netflix i bracia Dufferowie wiele robią, by zaburzyć percepcję widzów i zachwiać ich przekonaniem o tym, czym serial może być. Wyzwoleni z ograniczeń tzw. tradycyjnej telewizji i jej ramówek Dufferowie (silni niebotycznym sukcesem swojego dzieła) w czwartym sezonie odrzucili wszelkie kompromisy i opowiedzieli historię Jedenastki i jej przyjaciół na własnych zasadach.
Po pierwsze, podzielili sezon na dwie części – w pierwszej obejrzeliśmy siedem odcinków, a w drugiej, która miała premierę kilka tygodni później, dwa (ósmy i dziewiąty). W ten sposób doskonale zbudowali napięcie i atmosferę wyczekiwania na to, co stanie się z bohaterami. A zarazem dawkowali ogromną ilość materiału, jaką zawierał cały czwarty sezon.
Dotychczas średnia długość odcinka serialu „Stranger Things” oscylowała w okolicach 45–50 minut, z bardzo nielicznymi wyjątkami, jak finał trzeciego sezonu, który zaskoczył, bo trwał aż 78 minut. Tymczasem nowy sezon to w sumie ponad 14 godzin – większość odcinków ma 75–80 minut, siódmy już 98, ósmy – 85, a wszystko zamyka trwający aż dwie i pół godziny finał. „Stranger Things” to taki fenomen, że rynkowe realia go po prostu nie dotyczą.
Czytaj też: „Stranger Things”. Czy czwarty sezon dorównuje pierwszemu?