Jadąc na oparach, dobijam wreszcie do wakacji, jeszcze tylko prace magisterskie (poprawiam nocami), jeszcze parę zoomów (redakcja tomu naukowego), jeszcze zakupy, pakowanie, jeszcze pies dostaje zapalenia gardła i kaszle, chyba przez klimatyzację w samochodzie, bo znowu upały, więc jeszcze seria zastrzyków, jeszcze wymagane przez pracodawcę badania okresowe (moje, nie psa), które jednak przekładam na wrzesień, jeszcze odpisać na czterdzieści maili, przeprosić za poślizg, poprosić o przesunięcie deadline’u; na koniec jeszcze zmieścić wszystko w samochodzie, nie pozabijać się przy tym zespołowym rodzinnym ćwiczeniu, nie zapomnieć dokumentów, zamknąć dom. Wreszcie bagażnik cudem się domyka i ruszamy, jak wiele polskich rodzin – do Chorwacji.
Wioseczka na wyspie, która w pierwszych latach naszych tu przyjazdów była swojskim azylem, gdzie zawsze znalazł się kąt do spania, coś pysznego do zjedzenia, gdzie przyjeżdżało się trochę w gości do ludzi żyjących w rytmie wyznaczanym przez morze i wiatr, od którego tak wiele zależy (i pogoda, i ludzki nastrój), gdzie nie było internetu i nikt nie potrzebował klimatyzacji, rozrosła się w międzyczasie pewnie czterokrotnie. Kwatery trzeba teraz rezerwować z rocznym wyprzedzeniem, brakuje miejsc parkingowych, ceny w lokalnym sklepiku porażają także mieszkańców. No ale nadal jest pięknie (staram się nie myśleć non stop o kondycji mórz i oceanów), nadal pachnie solą o świcie i żywicą sosnową o zmierzchu, nadal księżyc, ogromny, sierpniowy, odbija się w morzu przypominającym lekko pomarszczony jedwab. Nawet pogrążony w głębokim kryzysie świat bywa piękny. Zasiadam na tarasie. Doczołgałam się.
I czuję się jak pasażerka autobusu, który pędził z zawrotną prędkością i nagle zahamował – lecę. Dopiero teraz naprawdę uświadamiam sobie, jakie to było tempo (i z jaką siłą zaraz grzmotnę o podłogę albo przednią szybę).