Najnowszy film Luki Guadagnina – nagrodzony za najlepszą reżyserię na festiwalu w Wenecji – można łatwo sprowadzić do sensacyjnie brzmiącego nagłówka „Opowieść o miłości młodocianych kanibali”. Lecz w tym zdaniu kluczowe są trzy pierwsze słowa. „Do ostatniej kości” to ponad wszystko przejmująca, pełna nieoczekiwanej czułości love story.
„Do ostatniej kości” z elementami kina grozy
Trzeba artysty o olbrzymiej wrażliwości, by z tak dwuznacznym tematem nie skręcić albo w stronę groteski, albo w kierunku krwawego horroru. A ten ostatni gatunek Luca Guadagnino czuje świetnie, co udowodnił już kilka lat temu „Suspirią”, remakiem kultowych „Odgłosów” Dario Argento.
„Do ostatniej kości”, choć sięga po ikonografię kina grozy, horrorem jednak nie jest. Za to włoski reżyser sprawnie przeskakuje między gatunkami, mamy tu przecież i kino drogi, i dramat psychologiczny z rodzinną tragedią w tle, i elementy bardzo czarnej komedii, a nawet opowieść o dorastaniu: w końcu główna bohaterka, nastoletnia Maren (również nagrodzona w Wenecji Taylor Russell), zostaje porzucona przez ojca i wyrusza w podróż po Ameryce w poszukiwaniu matki, której nie pamięta. Maren ma mroczny sekret: jest kanibalką, od czasu do czasu odczuwa nieodparte pragnienie ludzkiego mięsa, co sprawia, że po każdym ataku musi uciekać w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.
Dlatego jej ojciec miał dosyć. Nie potrafił jej ani pomóc, ani powstrzymać, więc odszedł, zostawiając pożegnalny list i trochę gotówki. Ale dopiero w tej sytuacji Maren przekonuje się, że nie jest sama: w podróży przez pustkowia i miasteczka spotyka innych kanibali, wśród nich Lee (