Boje o przeboje
Piersi, Łzy i Kombi bez „i”. Polskie boje o przeboje i nazwy zespołów
O tym, jak bardzo pojemna może być jedna nazwa, przekonaliśmy się przy okazji inwazji Rosji na Ukrainę. Pierwszy od wielu lat utwór „Hey, Hey, Rise Up!” nagrali w marcu ubiegłego roku dwaj członkowie zespołu Pink Floyd – David Gilmour i Nick Mason – z gościnnym udziałem Andrija Chływniuka z zespołu Boombox, wyrażając poparcie dla zaatakowanego kraju. Z kolei dawny lider Pink Floyd Roger Waters stanął wtedy na pozycji przeciwnej – w liście do pierwszej damy Ołeny Zełenskiej zaapelował o „zakończenie wojny domowej na Wschodzie i pokojowe zakończenie konfliktu poprzez przyznanie częściowej autonomii obwodom donieckiemu i ługańskiemu”. Co skończyło się protestami słuchaczy, a wreszcie odwołaniem polskiej części trasy koncertowej Watersa (pisaliśmy o tym w POLITYCE 40/22).
Za sporem ideowym kryje się tu już dawno uregulowany prawnie spór o nazwę. Waters formalnie opuścił zespół w 1985 r., aby poświęcić się działalności solowej, ale kiedy dawni koledzy nagrali w 1994 r. „The Division Bell”, uznał, że powinni przestać używać nazwy Pink Floyd. Ostatecznie jednak to jemu zabroniono pod nią koncertować.
W Polsce podobne spory trwają po kilkanaście lat, a niektóre i tak pozostają nierozstrzygnięte.
Kropki nad i
Znaczące, jeśli nie najważniejsze, źródło dochodu muzyków to koncerty – zwłaszcza tych, którzy swoje największe przeboje stworzyli kilka dekad temu. Na wzrost sprzedaży płyt nie ma co liczyć, nawet w przypadku kompilacji w stylu „the best of”, skoro najbardziej popularne hity mogą nam skompilować serwisy streamingowe.