Ron DeSantis, republikański gubernator Florydy, podpisał kilka dni temu ustawę, która ukróci olbrzymią niezależność największego w stanie parku rozrywki – Disney World. Komentatorzy nie mają wątpliwości, że te zmiany to wynik ideologicznego sporu pomiędzy republikańskimi politykami a korporacją. To też sygnał, że w nachodzących wyborach prezydenckich kwestie związane z tzw. wojną kulturową będą uznawane za kluczowe.
Disney i DeSantis: szło gładko
Disney World cieszyło się na Florydzie niezwykłą niezależnością. Powołany w latach 60. obszar miał rozwiązać problemy, na które Disney napotkał chociażby w Kalifornii. Dzięki olbrzymiej autonomii na terenie należącym i przylegającym do parku firma mogła bez specjalnego rządowego nadzoru budować drogi, doprowadzać prąd i kanalizację, zarządzać strażą pożarną czy finansować policję. Park działał też według specjalnych zasad podatkowych – co nie znaczy, że podatków w ogóle unikał. Powołanie tej ponadstukilometrowej strefy było pomysłem samego Walta Disneya – nie chciał, by rozwój parku rozrywki ograniczał ciągły nadzór władz stanowych. Między innymi zgoda na powstanie tego specjalnego regionu zdecydowała o tym, że Disney wybrał Florydę na siedzibę swojego największego parku rozrywki.
Przez kilka dekad stosunki pomiędzy Disney World a władzami Florydy układały się bardzo poprawnie. Przede wszystkim dlatego, że popularny park rozrywki to największy w stanie pracodawca – zatrudnia ponad 80 tys.