Finał „Sukcesji” wieńczy dzieło. Jeden z najlepszych seriali w historii telewizji
Pain sponge vs. love sponges – gąbka bólu kontra gąbki miłości, czyli wygrani-przegrani i przegrani-wygrani. Finał „Sukcesji” jest gorzki i wieloznaczny, jak cały serial, odnosi się do rodziny i do korporacji, i wieńczy dzieło, potwierdzając ostatecznie, że Jesse Armstrong z ekipą stworzyli jedną z najlepszych produkcji w historii telewizji.
„Sukcesja”: rodzina i firma
Cztery sezony – tyle zajęła tytułowa sukcesja, którą w pierwszym odcinku ogłosił, po czym zaraz odwołał Logan Roy (Brian Cox), 80-letni twórca i zarządca globalnej populistycznej korporacji medialnej Waystar Royco i współczesna wersja szekspirowskiego „Króla Leara”. Przekonany – i co rusz przekonujący się na nowo – o tym, że jego czwórka dzieci to „nie są poważni ludzie”, odkładał przekazanie królestwa, napuszczał spadkobierców na siebie, w końcu zdecydował o sprzedaży, wywołując rodzinną wojnę, w której orężem były korporacyjne zagrywki, układy i podjazdy.
Rodzinne w „Sukcesji” jest nierozerwalnie związane z firmowym, walka o miłość i uznanie ojca jest tożsama z zabieganiem o docenienie przez szefa. Serial jest w tej samej mierze tragikomiczną opowieścią o dysfunkcyjnej rodzinie, co satyryczną i przenikliwą historią o współczesnych władcach świata i skorumpowanym systemie, jaki tworzą.
Świetnie to pokazuje przedostatni odcinek serii, ten z pogrzebem Logana (Brian Cox) i mowami, które (nie) wygłaszają na nim jego dzieci: zrozpaczony, najmłodszy Roman (Kieran Culkin), łączący emocje z zimną kalkulacją Kendall (Jeremy Strong) i Siobhan (Sarah Snook), niczym trzy córki Leara: Kordelia, Goneryla i Regana.