Na netflixowy „Problem trzech ciał” można spojrzeć z różnych perspektyw. Oto serial, którym mają zrehabilitować się twórcy „Gry o tron”, którzy rozczarowali komentariat, gdy skończył im się materiał z książek George’a R.R. Martina. Tam było to fantasy dla dorosłych, tu – poważna fantastyka naukowa oparta na powieściach Liu Cixina. Dostępnych w Polsce w przekładzie z niedoskonałego tłumaczenia angielskiego, na co zwracają uwagę miłośnicy chińskiego literata. Oni też będą raczej narzekać na adaptację (przyczyny wyłożył w tekście dla „Dwutygodnika” Aleksander Borszowski), chociaż na serial wyprodukowany przez chińską korporację Tencent (można go znaleźć na YouTube z angielskimi napisami) porwą się raczej tylko najwięksi fani – liczy sobie trzydzieści odcinków i nie grzeszy tempem.
Można też spojrzeć z perspektywy osoby, dla której to pierwsze spotkanie z „Problemem trzech ciał”, i ocenić ośmioodcinkową produkcję jako samodzielne dzieło. Zaczyna się dość niespodziewanie i brutalnie w 1967 r., pokazując prześladowania naukowców podczas rewolucji kulturalnej. Ten pierwszy szok szybko mija, gdy serial skręca w stronę współczesnego thrillera; pojawiają się zagadki kryminalne (tajemnicze samobójstwa naukowców) i ontologiczne (co takiego dzieje się ze światem, w którym nagle zaczęły zdarzać się cuda).