Rock umiera od lat
Rock umiera od lat. Jest wiecznie żywy... i martwy. Dziś obiektem buntu jest Taylor Swift
Dyskusja o kondycji rocka to święta tradycja tej muzyki. Pierwszy raz śmierć rock’n’rolla ogłoszono 65 lat temu, po katastrofie sześcioosobowego samolotu, który wyczarterował rozchwytywany wtedy Buddy Holly, żeby oszczędzić sobie wyczerpującej podróży lądowej na kolejny koncert. Razem z nim zginęli jeszcze dwaj biorący udział w trasie gwiazdorzy: Ritchie Valens i Jiles Perry Richardson. Ale sława gatunku rosła.
Intensywnie dyskutowano o upadku rocka pod koniec lat 90. Po śmierci Kurta Cobaina i w szczycie zainteresowania didżejami i clubbingiem. We wrześniu 1997 r. magazyn „Guitar Player” wydano nawet z czarną żałobną okładką i hasłem „Kto zabił rockową gitarę?”. Nieco później polska grupa Pidżama Porno śpiewała: „Rock’n’roll umarł/ Rock jest martwy, stary” i „Masz karabin zamiast gitary”. Tymczasem rock okazał się może stary, ale nie martwy. A wartość globalnego rynku gitar elektrycznych przebiła właśnie sufit, osiągając 4 mld dol. Z prognozą dynamicznych wzrostów.
Po serii stadionowych koncertów Taylor Swift wróciły pytania, czy rockowe widowisko byłoby dziś w stanie dorównać pod względem rozmachu temu, co robi amerykańska gwiazda popu. I czy przypadkiem, bijąc kolejne rekordy Beatlesów, jego bohaterka ostatecznie nie przypieczętowała końca kultury rock’n’rolla? A wreszcie – czy rock, któremu rap dawno już odebrał najmłodszą publiczność (już w badaniu preferencji muzycznych CBOS z 2018 r. hip-hop deklarowały jako swój ulubiony gatunek najmłodsze grupy wiekowe, rocka – raczej przedział 25–44 i starsi), ma jeszcze jakąś społeczną siłę rażenia? Jakąś buntowniczą moc?
Rock szturmuje listy przebojów
Pytanie o śmierć rocka akurat dziś może się wydawać ryzykowne.