Wdowy świat
Bridget Jones 25 lat później. Dziś szuka miłości na Tinderze. I na szczęście nie drwi z widza
Artykuł o Bridget Jones powinien pewnie zaczynać się tak jak jej słynny „Dziennik…” zainicjowany przez pisarkę i dziennikarkę Helen Fielding 30 lat temu. Czyli od raportu. Teksty napisane: 1. Godziny spędzone na pisaniu tekstu: 9. Godziny spędzone na fantazjowaniu o napisanym tekście: 50. Wypite kawy: 2 (dobrze, 6, ale dla dobra tekstu). Przerwy na głaskanie zwierząt domowych, aby odwlec pisanie tekstu: miliard.
Sęk w tym, że w dzisiejszych czasach już sobie nie robimy listy grzechów i grzeszków, co było domeną Bridget, i to nawet w najbardziej prywatnych odsłonach diarystyki. Prowadzenie dziennika to – jak chcą obecnie wszelkiej maści coache i trenerzy mentalni – narzędzie do wylewania emocji, wypisywania się bez oceniania i najchętniej bez struktury. I – inaczej niż bohaterka Fielding – nie liczymy kalorii (ewentualnie szerokość okna żywieniowego), jednostek wypitego alkoholu (częściej niż wtedy jesteśmy wszak trzeźwi z wyboru albo sober curious, czyli w ogóle unikamy alkoholu), wypalonych papierosów (bo ich nie uznajemy, a na użytkowników tych elektronicznych patrzymy ze współczuciem). Obwód ud? Po co, przecież jesteśmy body positive.
Książki o tym, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus, w których zaczytywała się oryginalnie Bridget? Kompletna bzdura, choćby dlatego że nie uwzględnia astrologicznego pochodzenia osób niebinarnych. Słowem: codzienność i popkultura od czasów drugiej połowy lat 90. szalenie się zmieniły. Na szczęście zmieniła się razem z nimi Bridget Jones – bohaterka nie jest skamieliną przetransportowaną z chęci zysku w nową dekadę. W filmie „Bridget Jones: Szalejąc za facetem”, który wchodzi do naszych kin w walentynki, jest żywą i być może bardziej autentyczną bohaterką niż na początku literacko-filmowej drogi.