W latach 80. Richard Chamberlain był idolem niemal każdego Polaka i każdej Polki. Tych, którzy emocjonowali się przygodami bohaterów serialu „Szogun”, i tych, którzy wzruszali się na „Ptakach ciernistych krzewów”. A jeszcze inni pamiętali go z ról doktora Kildare’a (to był jeden z pierwszych amerykańskich seriali, które doczekały się premiery w czasach Polski Ludowej) albo muszkietera Aramisa. Gdy w 1998 r. przyleciał do Polski, by odebrać Telekamerę, wyróżnienie wręczane osobowościom telewizyjnym, podobno był zdumiony, że cieszy się tak wielką popularnością. „Nigdzie mnie tak nie przyjęto jak u was. Jestem tu naprawdę kochany. W USA nigdy nie byłem aż tak popularny”, mówił. Być może to kurtuazja, a być może szczerość: w tamtym czasie największe sukcesy zostawił już daleko za sobą.
Czytaj też: Jan Englert dla „Polityki”: Już nie ma Polski. Przynajmniej takiej, o jakiej myśli PiS
Tajemnica idola
„Pięciodniowy tydzień pracy jest dziś niespotykany. Piekielne harmonogramy są rodzajem walki o przetrwanie. Pracujesz 14 lub 15 godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu i musisz bardzo uważać na zdrowie. Jeśli w ciągu dnia zdarza mi się przerwa, biegnę do garderoby i ucinam sobie drzemkę” – mówił Chamberlain w rozmowie z „New York Timesem” w 1988 r. Był wtedy u szczytu kariery, ale coraz częściej przyznawał się do zmęczenia.