JUSTYNA SOBOLEWSKA: – Pana „Las duchów” zaczyna się jak „Indiana Jones”. Antropolog natrafia w magazynie Muzeum Etnograficznego w Krakowie na dwie figurki z Syberii, które zafascynowały go do tego stopnia, że rusza ich śladem. W kolejnej scenie widzimy go w pociągu, który wiezie go za Ural do ludu Selkupów.
ANDRZEJ DYBCZAK: – „Indiana Jones” przeorał nam wyobraźnię. Na jednym z pierwszych spotkań dotyczących „Lasu duchów”, zorganizowanym przez Polskie Towarzystwo Ludoznawcze w Muzeum Etnograficznym, mój profesor w żartach zwrócił się do mnie: – Panie Andrzeju, to pan jest takim Indianą Jonesem? I to poszło dalej, potem w radiu usłyszałem: – Czy to prawda, że jest pan polskim Indianą Jonesem? Dobre. Jako dziecko uwielbiałem Indianę Jonesa – aż do czasu, kiedy dość szybko dotarło do mnie, że z tym pistoletem, a zwłaszcza batem, jest jednak coś nie tak.
Pierwsze nasze skojarzenia z Syberią to zesłania i gułagi. W tej książce zajmuje się pan rdzennymi narodami, ale też prowadzą tam na miejsce historie dwóch polskich zesłańców, którzy przekazali kiedyś przedmioty Selkupów i Nieńców do muzeum.
To jest coś, od czego nie możemy uciec, kiedy kierujemy się w tamtą stronę, to nas doścignie. Moja droga na Syberię prowadziła innymi ścieżkami. Nie interesowały mnie zesłania, kiedy na początku lat 2000 zacząłem tam jeździć, kiedy powstawały „Gugara” – książka i film. Unikałem tematu, aż w końcu na miejscu Ewenkowie pokazali mi nad brzegiem rzeki drzewo, modrzew syberyjski, na którym jakiś więzień, może Polak, wyrył w alfabecie łacińskim inicjały i datę. I to był moment, w którym mnie tknęło. Jeśli chodzi o „Las duchów”, to Polacy byli wehikułem, na który, można powiedzieć, wsiadły te przedmioty należące do rdzennych kultur i przemieściły się do Krakowa, znalazły w Muzeum Narodowym (wtedy nie było jeszcze etnograficznego).