Kulturalnie polecamy i ostrzegamy: Amelia wraca do kin. Sprawdza, czy świat może być lepszy
Gdy „Amelia” po raz pierwszy wchodziła na ekrany polskich kin 19 października 2001 r. (kilka miesięcy po międzynarodowej premierze), świat właśnie stawał się gorszym miejscem. W zgliszczach World Trade Center wciąż tlił się ogień, Stany Zjednoczone wraz ze swoimi sojusznikami szykowały się do wojny w Afganistanie, przyszłość wydawała się niepewna. Potrzebowaliśmy bajki o paryskiej kelnerce, która próbuje zmieniać ludziom życie.
Gdy „Amelia” po raz drugi wchodziła na ekrany polskich kin 4 czerwca 2025 r., świat wcale nie był lepszy. Wciąż trwa wojna w Ukrainie, a amerykański prezydent Trump robi, co może, żeby politolodzy się nie nudzili. Zaś rocznicę pierwszych wolnych wyborów, symboliczną datę odrodzenia polskiej demokracji, obchodziliśmy z goryczą wyborczej porażki i świadomością, że przyszłość – przynajmniej w naszej lokalnej skali – wydaje się niepewna. Potrzebujemy bajki o paryskiej kelnerce, i tak dalej. Na szczęście po blisko ćwierćwieczu to bajka wciąż pełna wdzięku, lekkości i niewymuszonego humoru, tak bardzo oderwana od spraw bieżących, jak to tylko możliwe.
Czytaj też: „Amelia” kończy 20 lat. Zachwyciła, choć miała pod górkę
Jak czynić dobro?
Reżyser Jean-Pierre Jeunet słynął z wymyślania światów. Wraz z Markiem Caro zrealizował dwie dystopijne wizje przyszłości: „Delicatessen” oraz „Miasto zaginionych dzieci”. Później już samemu pojechał do Hollywood, by nakręcić „Obcego: Przebudzenie”. „Amelia” także była popisem jego wyobraźni fabularnej i wizualnej: tyle że zamiast mroku, niebezpieczeństwa i perspektywy rychłej śmierci była w tej historii nieskrępowana radość życia, chęć czynienia dobra i światło, mnóstwo światła. Naiwne? A jakże. Kiczowate? Oczywiście, na tym polegała cała koncepcja, nieprzypadkowo jednym z istotnych bohaterów drugiego planu jest tandetny krasnal ogrodowy. Ale to film, który jeśli chwyci was za serce – bo nie wszystkich chwyta – to już nie puści.
Już sam (oryginalny) tytuł filmu „Le fabuleux destin d'Amélie Poulain” (Bajeczny los Amelii Poulain) sugeruje, że to będzie bajka. Jego główna bohaterka, grana przez Audrey Tautou, jest nieśmiałą, wycofaną kelnerką z Montmartre’u, która na skutek przypadku – znajduje ukryte w ścianie pudełeczko ze skarbami kilkuletniego chłopca i oddaje je właścicielowi, już dorosłemu mężczyźnie – postanawia robić drobne dobre uczynki. A to zeswata koleżankę z bywalcem kawiarni, a to skarci sprzedawcę, który poniża swojego niepełnosprawnego pracownika, a to namówi starzejącego się ojca, by poszukał nowych życiowych pasji. Amelia nigdy nie robi tego wprost, knuje sieci drobnych spisków, podsuwa tropy i sugestie, by inni mieli wrażenie, że dobre rzeczy po prostu im się przytrafiają. Jest psotną demiurżką, czerpiącą satysfakcję ze sprawiania ludziom radości (lub delikatnego karania tych, którzy na karę zasłużyli), aż wreszcie sama odnajdzie najpierw przyjaźń, potem miłość.
„Amelia znalazła w nas naturalnych sojuszników. Polski widz wiedział, jak czytać subtelny surrealizm tego filmu. Wychowani na dekadach sączących się z radia piosenek francuskich, byliśmy gotowi na to, by ktoś przypomniał nam, czym jest francuskość w wydaniu najlepszym – połączeniem egzystencjalnej suwerenności z elegancją”, pisał niedawno znakomity krytyk Michał Oleszczyk.
Czytaj też: Kulturalnie polecamy i ostrzegamy: Granie częste, gęste i nie tylko męskie
Pokochaliśmy klasykę
W „Amelii” wciąż działa wszystko: wyobrażony, pocztówkowy Paryż w lekkiej stylistyce retro, wspaniała Audrey Tautou i fantastyczna obsada drugiego planu, od Matthieu Kassovitza po Jamela Debbouze, fenomenalna muzyka Yanna Tiersena. To nie jest wyłącznie kwestia nostalgii: na wiosennych przedpremierowych pokazach tłumnie stawiali się młodzi widzowie, często młodsi od samego filmu, i reagowali entuzjastycznie. Może dlatego, że niezależnie od metryki wszyscy potrzebujemy przypomnienia, że świat potrafi być lepszym miejscem – nawet jeśli staje się lepszy tylko na dwie godziny, w zacisznej, ciemnej sali kina.
A przy okazji repremiera „Amelii” wpisuje się w coraz silniejszy nurt filmowych klasyków, które trafiają po raz kolejny (a czasami po raz pierwszy) na ekrany polskich kin. I przyciągają wielu chętnych. Gdy dwa lata temu pisałem na łamach „Polityki” o wzbierającej w kinomanach pasji do klasycznych dzieł, to wciąż była raczej sytuacja, w której tłumy stawiały się na pojedynczych pokazach, czasami sygnowanych nazwiskami krytyków lub renomą Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Obecnie repremiery to już stała oferta kin, również multipleksów, pojawili się dystrybutorzy zajmujący się wyłącznie wprowadzaniem znanych już filmów, choć najczęściej w odświeżonych cyfrowo wersjach.
W nadchodzących miesiącach znów będziemy oglądać filmy Davida Lyncha, „Viridianę” Luisa Bunuela, „Amadeusza” i „Lot nad kukułczym gniazdem” Milosza Formana, kolejne klasyczne animacje ze studia Ghibli, a to zapewne nie koniec atrakcji i ogłoszeń repertuarowych. Czasami są to tytuły – jak „Amelia” – niedostępne w serwisach streamingowych. Klasykom sprzyja miałkość bieżącej oferty kinowej, lecz także chęć zobaczenia wielkich filmów na wielkich ekranach, bo dopiero wtedy możemy w pełni je docenić. „Zawsze będziemy mieli Paryż”, mówił w „Casablance” grany przez Humphreya Bogarta Rick. Niech będzie to choćby ten Paryż z „Amelii” – cukierkowy, ulotny, nieistniejący. I tak warto do niego wracać.
Czytaj też: Przemoc jest okej? Dziś w teatrze to główny temat. Znamy to z polityki
Kulturalnie polecamy:
- Nową płytę zespołu Pulp „More”. Nie tylko dlatego, że to pierwszy od 24 lat album Brytyjczyków (swoją drogą poprzedni ukazał się mniej więcej wtedy, gdy „Amelia” wchodziła na ekrany polskich kin), ale dlatego, że to osiągnięcie wybitne. To nie odcinanie kuponów od dawnej sławy, lecz dowód, że Jarvis Cocker wciąż wie, jak pisać świetną muzykę. „Śpiewa o poszukiwaniu szczęścia, iluzji sławy, wydaje się znów blisko emocji zwykłych ludzi. (…) »More« jest w kategoriach powrotów po latach czymś całkiem bliskim cudu”, pisał Bartek Chaciński.
- Powieść „Rytuał” Wojciecha Chmielarza, autora, którego wielbicielom kryminału przedstawiać nie trzeba. A w nowej książce dodatkowo wraca do jednej ze swoich ulubionych postaci, czyli komisarza Jakuba Mortki, który znów ma kłopoty w życiu prywatnym – a zaczynają się od tego, że podczas wakacji z aktualną partnerką odkrywa zwłoki. Można to potraktować jako ostrzeżenie przed podróżami w dzikie ostępy, lecz lepiej po prostu wraz z Mortką wgryźć się w kryminalną zagadkę.
- Spektakl Teatru Telewizji „Biedermann i podpalacze”. O reżyserskim talencie Jana Holoubka nie trzeba chyba nikogo przekonywać, ale dobrze wiedzieć, że w formule Teatru TV sprawdza się równie dobrze co w przypadku filmów kinowych i seriali telewizyjnych. Holoubek sięgnął po klasyczny dramat Maxa Frischa z lat 50., nie uwspółcześnił fabuły, ale pozwala widzom na własną rękę wyciągnąć (polityczne) wnioski z gorzkiej farsy.
Kulturalnie ostrzegamy:
- Tym razem ostrzegamy całkiem filmowo, bo dużo ostatnio premier budzących wątpliwości. Trzeba się więc zastanowić przed wyprawą do kina na film „Frendo”, czyli kolejną wersją opowieści o morderczych klaunach, które z upodobaniem dręczą amerykańskich nastolatków. Było wiele razy, w znacznie lepszym wykonaniu, więc szkoda tracić czasu. Lepiej zrobić powtórkę z „To” czy nawet „Terrifiera”.
- Przed filmem „Alto Knights”, który niedawno trafił do serwisów streamingowych z pominięciem kin. Nazwiska przyciągają uwagę: Robert De Niro w podwójnej roli głównej, za kamerą Barry Levinson, scenariusz napisał Nicholas Pileggi, autor „Chłopców z ferajny”. Ale nazwiska ani nie grają, ani nie kręcą same. Ciekawą historię przyjaźni, a później zaciekłej rywalizacji dwóch gangsterów z mafijnej rodziny Luciano, Vita Genovese i Franka Costello, Levinson zamienił w niemrawe gangsterskie widowisko, zrealizowane bez polotu. Choć z drugiej strony zmarnować taki temat z taką ekipą to też jest jakieś osiągnięcie.
- Przed nowym filmem Wesa Andersona „Fenicki układ”. Ale ostrzegamy ostrożnie, bo przecież każdy film amerykańskiego reżysera jest warty uwagi – a już na pewno wizualnie oszałamiający i fantastycznie obsadzony – choć tym razem należy raczej przygotować się na uczucie deja vu. Nowy film, jak pisze Janusz Wróblewski, „stanowi dowód rzadko spotykanej reżyserskiej konsekwencji, ale też osłabia przyjemność czerpaną z oglądania filmu, w którym wszystko w zasadzie wydaje się powtórzeniem”. Za to – żeby zamknąć listę poleceń i ostrzeżeń przyjemną klamrą – zdjęcia tym razem zrobił Andersonowi Francuz Bruno Delbonnel, którego międzynarodową karierę rozpoczęła praca na planie „Amelii”.