Kulturalnie polecamy i ostrzegamy. „Wielki marsz” jak „Igrzyska śmierci”? Czuć ducha Stephena Kinga
Zasady są proste: co roku w marszu startuje 50 młodych mężczyzn, po jednym z każdego stanu USA. Wyruszają w drogę pilnowani przez wojsko, z sadystycznym Majorem (Mark Hamill) na czele. Muszą iść w tempie powyżej trzech mil na godzinę. Nie ma przystanków na jedzenie, sen czy sprawy fizjologiczne. I nie ma mety: wygrywa ten, który zostanie na drodze jako ostatni.
A co z pozostałymi? Muszą umrzeć. Nieważne, czy się zatrzymają ze zmęczenia, z powodu skurczów czy choroby – po trzech ostrzeżeniach zostają zabici. Ale zwycięzca dostanie wszystko, o czym zamarzy.
W marszu startuje m.in. Ray Garraty (Cooper Hoffman) i z jego perspektywy oglądamy zabójczą rozgrywkę. W drodze zaprzyjaźnia się z kilkoma rywalami, przede wszystkim z Peterem McVriesem (David Jonsson). Nieco wbrew logice, w końcu wszyscy zdają sobie sprawę, że to znajomość bez przyszłości, ale jak mówi jeden z maszerujących, lepiej mieć przyjaciela przez kilkadziesiąt godzin, niż nie mieć go wcale.
Dystopijny Stephen King
Wyreżyserowany przez Francisa Lawrence’a „Wielki marsz” to adaptacja powieści Stephena Kinga z 1979 r. – wówczas ukazała się pod używanym przez pisarza pseudonimem Richard Bachman. King lubił wtedy pisać powieści, w których jednostka zderza się z bezlitosnym systemem. W jego dystopijnych wizjach Ameryka pod faszystowskimi rządami urządzała ze śmierci widowisko – trzy lata później wydał przecież świetnego „Uciekiniera”, którego akcja, czyli polowanie grupy zabójców na niewinnego człowieka, jest transmitowana na żywo w telewizji (swoją drogą, akcja powieści toczy się w 2025 r.