Polski Mann
Druga młodość Thomasa Manna. Za co Polacy pokochali autora „Buddenbrooków”?
Kiedy na stół u Buddenbrooków wjeżdża ceglastoczerwona szynka w panierce i w kwaskowym sosie z szalotki, czytelnicy niemal czują jej zapach. Opisy Manna sprawiają, że zanurzamy się w powieściowy świat, który początkowo sprawia wrażenie stabilności, by potem, na naszych oczach, zacząć się rozpadać. „Buddenbrookowie. Upadek pewnej rodziny” w nowym polskim przekładzie Jerzego Kocha (wydawnictwo W.A.B.) to okazja, żeby porozmawiać na nowo o Thomasie Mannie, który u nas odgrywał rolę wyjątkową, ważniejszą niż jakikolwiek autor XX w.
Mann był ukochanym pisarzem polskich pisarzy. Jerzy Pilch czytał „Czarodziejską górę” na okrągło. Paweł Huelle napisał „Castorpa”. W obecności Wisławy Szymborskiej nie mówiło się „Tomasz Mann”, tylko „Drogi Pan Tomasz Mann”, bo inaczej trzeba było zapłacić 50 gr do skarbonki świnki. Nie mogła tylko zaszczepić tej miłości w Kornelu Filipowiczu. Obdarowany przez nią kompletem dzieł Manna, schował je na dno szafy i nie przeczytał. „Empuzjon” Olgi Tokarczuk jest bodaj ostatnim, polemicznym odwołaniem do „Czarodziejskiej góry” w polskiej literaturze. Warto też jednak pamiętać o ważnych scenicznych realizacjach tej powieści w ostatnich latach – spektaklu Krystiana Lupy czy operze Pawła Mykietyna.
Najważniejsza w polskim odbiorze była „Czarodziejska góra”, choć wielbicieli Manna dzieli się podobno na dwa obozy: zwolenników „Góry” i takich, którzy najbardziej cenili właśnie „Buddenbrooków”. Tłumacz Jerzy Koch podobno przeszedł do tego drugiego po ukończeniu nowego przekładu.
Czytaj też: Literatura sanatoryjna