Jest koniec lat 90., jesteśmy na domówce w jednym z ursynowskich bloków, oczywiście okupujemy kuchnię. Do zatłoczonego już mieszkania wchodzi kolega. Twarzy nie widziałem długo, choć klekot jego deskorolki, wpadający do pokoju przez okno o najdziwniejszych porach dnia i nocy, towarzyszył mi akurat ciągle. Gość przedziera się do stojącego na ceracie magnetofonu, puszcza kasetę. Nie wszyscy z nas interesują się hip-hopem, ale już chyba większość ma świadomość, że to jest właśnie ta duża rzecz, którą należy teraz obserwować. W końcu jest już po płytach Wzgórza Ya-Pa-3, Kalibra i Molesty. Towarzystwo więc karnie słucha, choć i nagrania, i sprzęt są strasznej jakości. Może minąć sporo czasu, zanim wyjdzie to w oficjalnym obiegu. Problemem jest wówczas wszystko – studio, kontrakt, teledysk. Debiuty odwlekają się w czasie, ukazują się, kiedy młodzi, szybko rozwijający się artyści są już w innym miejscu. Raperzy nie mają tyle cierpliwości. Ba, nie mają jej w ogóle. Jak znasz ludzi bądź masz farta, usłyszysz co nieco nieoficjalnie.
Mamy szczęście. Przedpremierowo trafił nam się Zip Skład, wieloosobowy kolektyw przedstawiony już wcześniej na składance nestora sceny hiphopowej DJ-a 600 V i chyba najkorzystniej się tam prezentujący. Pierwszy zwraca uwagę chaotyczny, śpiewny Fu. Nie zawsze jest czytelny, zawsze jednak jest jakiś, nie można mu odmówić mrocznej charyzmy. Drugi czytelny jest aż nadto, dosadne, umiejętnie dobrane słowa zmieniają się w obrazy. To Sokół. Wreszcie do głośników przykuwa szybko płynący potok wymowy, gęsty od wewnętrznych rymów. I to jest Pono. Zresztą każdy ze stylów jest inny, niemniej jak słyszysz, jak „Poniedziałek” wchodzi w utworze „Prawilni”, to odruchowo mocniej akcentujesz „s” w słowie styl.