Na ekranach „Bad Boys” i „Psy”, a zespół Pearl Jam właśnie wypuścił nowy singiel. W 2020 r. można odnieść wrażenie, że lata 90. trwają w najlepsze. I rzeczywiście w świecie „Bad Boys” czas się jakby zatrzymał – niby na ekranie pojawiają się nowoczesne technologie, a bohaterom przybyło zmarszczek, ale to blockbuster w starym stylu: efektowny, świetnie zrealizowany, choć niekoniecznie bardzo wyrafinowany. Okazuje się, że publiczność – przynajmniej w Stanach Zjednoczonych – takiej rozrywki oczekiwała. „Bad Boys for Life” po pierwszym weekendzie wyświetlania umocowali się pewnie na szczycie box office’u.
Na pewno serii wyszła na dobre zmiana na stanowisku reżysera: Michaela Baya, odpowiedzialnego za poprzednie dwie części, zastąpili Adil i Bilall, duet belgijskich reżyserów, którzy dali się poznać jako twórcy dramatów kryminalnych z wyraziście zarysowanym społecznym tłem. „Bad Boys for Life” od aktualnych tematów akurat uciekają. Choć od premiery poprzedniego filmu serii minęło 17 lat i rzeczywistość mocno się zmieniła, trudno tu szukać śladów ważnych zjawisk, takich jak ruch Black Lives Matter czy #MeToo.
Niczym w filmach sprzed dwóch dekad zagrożenie płynie tu ze strony meksykańskiego kartelu narkotykowego – choć tym razem nie chodzi o dominację na rynku, lecz o prywatną zemstę. Bezwzględna Isabel Aretas po ucieczce z więzienia wydaje wyrok śmierci na Mike’a (Will Smith), który przed laty zabił jej męża. Tymczasem wieloletni policyjny partner Mike’a Marcus (Martin Lawrence) rozważa przejście na emeryturę – właśnie został dziadkiem i chciałby poświęcić czas rodzinie.