Problem dotyczy również środowiska literackiego. Parafrazując powyższą definicję, można napisać, że syndrom pojawia się u autorów, którzy odczuwają sympatię i solidarność z poniżającym go wydawcą.
W jaki sposób wydawca może poniżyć autora? W bardzo prosty sposób. Wystarczy, że będzie sprzedawał jego najnowszą pozycję w pakiecie z różową torebeczką, bawełnianymi rękawiczkami, chińskim ciasteczkiem wyprodukowanym w Niemczech, zestawem wonnych kadzidełek i tak dalej. Po czym poznać, że dany autor cierpi na syndrom sztokholmski? Rozpoznanie jest łatwe. Otóż taki autor usilnie przekonuje w wywiadach prasowych, a nawet prywatnych rozmowach, że tak ma być, że torebeczka, rękawiczki, ciasteczko, kadzidełka to świetny pomysł. Ba, ci, którzy wchodzą w najgłębszą fazę syndromu, zaczynają wierzyć, że był to ich własny pomysł, że dział promocji danego wydawnictwa nie ma z nim nic wspólnego, że to najzwyklejszy wymóg współczesnego świata, ukłon w stronę nowej religii, że w ten sposób książka z pewnością sprzeda się lepiej. Jeśli rozpatrujemy literaturę o tak zwanych wyższych aspiracjach, to takie myślenie pozostaje wyłącznie autorskim myśleniem życzeniowym. Gadżety nie zwiększają sprzedaży w znaczny sposób. Gadżety za to świetnie stygmatyzują danego autora.
Czy autorzy rzeczywiście chcą, aby mówiono o nich: to ten (ta) od torebeczki, rękawiczek, ciasteczka i kadzidełek? Nie wydaje mi się. Ale mam też dobrą wiadomość. Syndromu można się pozbyć. Wystarczy sobie i wydawcy uświadomić, że te dwa ekstra tauzeny, otrzymane w półrocznym rozliczeniu jako efekt gadżeciarstwa, można spokojnie zdobyć (zachowując szacunek dla siebie samego) na trzech płatnych spotkaniach autorskich.