Na szczęście – nie muszę. Wojciech Wencel sam napisał to bowiem w „Gościu Niedzielnym”, najwyraźniej zupełnie serio.
Dalej idą jakieś egzegezy, wedle których Mickiewicz przemawia do nas tu i teraz, mówiąc wcale nie Polakom z Wielkiej Emigracji i nie o Polsce, ale nam, Polakom posmoleńskim, o chrześcijaństwie zagubionym w pogańskim świecie i o tym, że żyjemy „w czasach ostatecznych”. Wszystko to mętne, ale, jak wiadomo, kto mówi wieloznacznie, ten wystawia się na interpretacje najosobliwsze. Wenclowi Mickiewicz objawia, że Polacy są predestynowani do poprowadzenia innych narodów dzięki szlacheckiej równości i wolności (której straszne skutki i groteskowe oblicze Mickiewicz opisywał w „Panu Tadeuszu”, ale furda); pachnie to herezjami Towiańskiego (ale furda), ważne, że jest podniośle i religijnie.
Im dalej, tym kuriozalniej, jak w proroctwach nawiedzonej szeptunki spod Łomży: „Smoleńsk na nowo otwiera tę perspektywę polskich dziejów. 10 kwietnia 2010 r. to dzień, w którym znowu na moment otworzyły się bramy świata i stanęliśmy na granicy między życiem a śmiercią. Część z nas przeszła na drugą stronę. Reszta miała szansę spojrzeć w głąb wieczności i ujrzeć tam przodków objętych mocą zbawiającego Chrystusa”. Like really? Wojciech-pączek-w-maśle-Wencel, nagradzany, zasiadający w komitetach, redaktor-felietonista-członek, odznaczony Orderem Białym Karla Vrány I stopnia za „poetyckie i śliwowicowe propagowanie Wyżyny Czesko-Morawskiej w Polsce”, stanął na granicy między życiem i śmiercią? I widział tam, w głębi wieczności, że polskość „może się stać punktem orientacyjnym dla wszystkich chrześcijan oczekujących na ponowne przyjście Pana”. A teraz dowodzi, że „każdy chrześcijanin – niezależnie od tego, czy jest Polakiem, Hiszpanem czy Brazylijczykiem – powinien w swojej wspólnocie i życiu zdawać egzamin z historii Polski”.
Takie gadki oczywiście to nieodłączny element starego obłędu, w którym Polska jest Chrystusem i pępkiem narodów (co było może usprawiedliwione frustracją w czasach zaborów, ale dziś jest groteskowe i szkoda na nie czasu). Ciekawsze jest co innego: że oto Wojciech Wencel, poeta, który od pieczeni nie stroni, który publicznie się uskarża, że nie jest nagradzany w wyniku politycznego spisku, w takie uderza tony: „być żołnierzami powstania ojczyzny, tej ziemskiej, biało-czerwonej, ale przede wszystkim ojczyzny niebieskiej (...). Być gotowym umrzeć w każdej chwili, (...) gotowość na śmierć, która znosi ziemskie ograniczenia, jest warunkiem absolutnej wolności. (...) Pozdrawiam was, bracia w Chrystusie, żeglarze czasu jesiennego. Do zobaczenia na morzu!”. A nie jest to wcale nowe czy rzadkie, w końcu w wierszach Wencla podobne histerie: „jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy (...) gdy przestaną nas hartować strzałem w potylicę (...) mroźny wiatr ze wschodnich kresów wciąż nam wieje w plecy” i tak dalej, i tak dalej.
I nie tylko on tak ma, są całe masy podobnych. Jak ci młodzi biurokraci-aparatczycy z partyjnych nadań: dwudziestoparo-, trzydziestoparoletni, którzy rozsądzają, kto był dobrym, a kto złym Polakiem w 1944, w 1956, w 1970, w 1989 r.: sami polegli, zesłańcy, mordowani w Katyniu, jeden w drugiego powstaniec, psiamać, warszawski, którego walka, rany i chodzenie kanałami polega na tym, że siedzi na kanapie z laptopem i klepie felietoniki albo zajada paluszki na zebraniach komisji. Nie załapali się na konspirację, PRL padł, zanim skończyli licea, nawet ze studentami nie postrajkowali, nikt od nich ofiary krwi nie wymagał – sami więc ją sobie tworzą. Całkowicie wirtualną. W wirtualu oddają życie, chodzą kanałami, wykrwawiają się w katyńskim lesie, w ubeckich katowniach, w wirtualu są chrześcijanami rzucanymi lwom na pożarcie, są całą rodziną rozstrzeliwaną za ukrywanie Żydów, od dziadka po noworodka.
Nie w tym problem, że nie narażają życia, że nie są bojowcami; czasy są spokojniejsze (choć jak ktoś chce mieć pole do prawdziwych poświęceń i życie faktycznie narażać dla dobra innych, to sposób znajdzie). Nie można tego wymagać od innych, zwłaszcza jeśli nie wymaga się od siebie – a ja bohaterem nie jestem ani nigdy takich ambicji nie miałem. Lubię moją kanapę, mojego laptopa, moje książki i moje płyty. I tym bardziej cenię ofiarę tych moich krewnych, którzy narażali – a czasem i tracili – życie w kanałach Warszawy, w katowniach gestapo, w Katyniu, na zesłaniu, żebyśmy mieli normalny kraj, z książkami i kanapą. Ale mierzi mnie, kiedy ktoś się stroi w ich piórka nie ponosząc żadnej ofiary, kiedy przypina sobie ordery podprowadzone z cudzych trumien.
Ponoć twórcy gry „Wiedźmin 2” kończą powoli pracę – stąd moja wielka, osobista prośba do nich. Czy mogliby panowie stworzyć tym wszystkim kanapowym powstańcom grę, w której mogliby przeżywać wszystkie cierpienia narodu polskiego, gdzie mogliby ginąć pod Cecorą, wstawać, ginąć pod Stoczkiem, iść kanałami, znowu ginąć, znowu wstawać, żeglować na morzu, na dnie morza lec, z honorem lec, wypłynąć na powierzchnię, znowu zginąć, obronić powstańczą redutę, zginąć, dać się zrzucić nad Polską jako cichociemni, zginąć, i tak dalej, aż sobie przepracują traumę braku traumy i przestaną bredzić w całkowicie realnych, nie wirtualnych, felietonach o tym, jak to stoją na granicy życia i śmierci, siedząc na kanapie?
Jacek Dehnel – pisarz (ostatnio wydał powieść „Saturn”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”. Rada Języka Polskiego przyznała mu tytuł Młodego Ambasadora Polszczyzny.