Jej śmierć 24 maja br. nie obeszła ani Ciebie, droga Czytelniczko, która właśnie z nosem w POLITYCE pochłaniasz sorbet lub dietetyczny jogurt, ani Ciebie, drogi Czytelniku, który czekasz w kolejce do dentysty i usiłujesz zająć głowę czymś innym niż nadchodzące borowanie. Pozostali Państwo – jak i ja – obojętni na tę cichą śmierć, nie uroniliście łzy, nie przystanęliście w zadumie na rogu ulicy, nie szepnęliście sakramentalnie: „Ach, wszyscy przemijamy”. Na tę obojętność Huguette pracowała ciężko (była to zresztą chyba jedyna jej praca) przez niemal całe swoje 104-letnie życie.
Dożyła wprawdzie wieku bardzo sędziwego, a urodziła się, kiedy jej ojciec miał już siedemdziesiątkę, z jego drugiej żony, jako siódme i ostatnie dziecko... ale, mimo wszystko, to, że właśnie zmarła córka człowieka, który urodził się w 1839 r. i dorobił się na amerykańskiej gorączce złota, pokazuje nam, jak blisko jesteśmy czasów, które wydają nam się na wpół legendarne.
William C. Clark – swego czasu, łeb w łeb z Rockefellerem, najbogatszy człowiek Stanów – zaczynał skromnie. Ukończywszy szkoły, rzucił się do płukania złota w Montanie, ale szybko stwierdził, że więcej zarobi na zaopatrywaniu poszukiwaczy w towary (po paskarskich cenach) niż na samym poszukiwaniu. Mawiano o nim: „Nie zdarzyło się, żeby jakiś dolar, opuściwszy jego kieszeń, nie wrócił tam zaraz z kolegą”. Niebawem miał kopalnie rozmaitych metali (był jednym z trzech Królów Miedzi), pola naftowe, banki, gazety, zbudowaną za własne pieniądze (gotówką, od ręki!) linię kolejową, plantacje, rozliczne rezydencje i kolekcję sztuki; jego imieniem nazwano hrabstwo, w którym leży Las Vegas.