Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Gra na cudzym boisku

W Mieście, w którym znajdowało się sanatorium "Dolina", panowały spokój, ład i harmonia. Rozkwitała prywatna przedsiębiorczość, ceny w sklepach komercyjnych były umiarkowane, przestępczość w porównaniu z resztą kraju wydawała się śmiesznie niska. Komunikacja działała bez zakłóceń, drogi były dobrze utrzymane, mer Miasta dotrzymywał obietnic składanych obywatelom. A cały ten raj na ziemi zapewniał człowiek bardzo potężny - Eduard Pietrowicz Denisow.
Eduard Pietrowicz dawno zrozumiał, że w biznesie konieczna jest jeżeli już nie stabilna gospodarka, to przynajmniej stabilna władza. I skierował wszystkie swoje wysiłki, po pierwsze, na to, by administracja miejska była stała i niezmienna, a po drugie, by struktura przestępcza pozostawała jednolita i całkowicie pod kontrolą.
Denisow potrafił czekać. Śmiał się z ludzi, którzy, inwestując jednego rubla, otrzymywali nazajutrz tysiąc procent zysku, jako że wiedział, iż za dwa dni sytuacja się zmieni, ludzie ci zysk przejedzą, a następnego już nie będzie. Bez wahania wydawał pieniądze, inwestując je w przedsiębiorstwa zapewniające stabilność i nie zarabiając początkowo nic, był bowiem pewien, że później regularnie będzie otrzymywać dywidendy.

Pomagając władzom Miasta w zjednywaniu opinii publicznej, Denisow prowadził jednocześnie nieustępliwą walkę z grupami przestępczymi, usiłującymi podzielić Miasto na strefy wpływów. Jedne grupy przekupywał, z innymi się dogadywał, jeszcze inne oddawał w ręce milicji, a niektóre bezlitośnie niszczył. I wreszcie został absolutnym władcą Miasta. Teraz zaprosił do siebie kilku najinteligentniejszych i najbardziej obrotnych biznesmenów, dysponujących solidnym kapitałem, pochodzącym z przestępczej działalności gospodarczej.
- Przyjaciele - powiedział cichym głosem, ogrzewając w dłoniach lampkę koniaku - jeżeli nie macie na oku nic ciekawszego, proponuję, byście przenieśli się do Miasta, które obecnie jest świetnym miejscem do rozwijania biznesu. Administracja ma mocną pozycję i będzie was wspierać na wszelkie sposoby. Ludność jest życzliwie nastawiona do władz i bez względu na ewentualne kataklizmy stanowiska z wyboru będą zajmować ci sami ludzie co teraz albo im podobni. Oni też zadbają o obsadzenie odpowiednimi osobami innych funkcji. Uprzedzam jednak: proponuję wam prowadzenie tylko czystych interesów. Żadnych brudów, żadnego bandytyzmu, przemytu, narkotyków, handlu dziełami sztuki. Organy wymiaru sprawiedliwości dziś są nasze. Ale jeżeli, nie daj Boże, coś się wydarzy, jutro zjawią się w Mieście ludzie z MSW. Kto wie, czego by się tu dokopali. A ja nie mam żadnej pewności, że uda mi się wpłynąć na nominacje nowych szefów milicji, prokuratury i sądu, gdyby obecnych odwołano. Włożyłem wiele wysiłku w to, by stworzyć w Mieście stabilną władzę, i nie pozwolę, by ktoś jej zagroził. We wszystkich pozostałych kwestiach macie pełną swobodę działania, ale bez konkurencji. Bo konkurencja to walka, a walka to metody siłowe, także przestępcze, co, jak już powiedziałem, jest niedopuszczalne. Na to mogę sobie pozwolić tylko ja, i to w mocno ograniczonym zakresie, zresztą dla waszego dobra. Ci z was, którzy są gotowi przyjąć moje zaproszenie, muszą się porozumieć najpierw tu, przy tym stole. I rzetelnie przestrzegać tych porozumień.
- Hm, tak, a jaka jest pańska rola, Eduardzie Pietrowiczu? - spytał zwalisty Achtamzjan, poprawiając okulary. - Czy pan wybrał już sobie sferę działania?
- Nie. - Denisow uśmiechnął się, popijając małymi łyczkami koniak. - Ja w tym podziale nie uczestniczę. Zapewniam panom bezpieczeństwo w waszych poczynaniach, a wy za to utrzymujecie mnie i mój aparat.
- A jeżeli żaden z nas się nie zgodzi? - drążył nieustępliwie Achtamzjan. - Czym pan się wtedy zajmie?
Denisow wiedział, że Achtamzjan chce wyniuchać, jaka sfera działalności w Mieście rokuje największe zyski. Uśmiechnął się.
- Niczym. Po prostu zaproszę innych. Na tych samych warunkach.
Od tamtej pory minęły prawie trzy lata. Denisow odsunął się całkowicie od działalności komercyjnej, zajmował się wyłącznie, jak mawiał, utrzymywaniem ładu w przestrzeni życiowej. Między innymi stanowczo żądał od swych podopiecznych czynnego udziału w przedsięwzięciach filantropijnych, które uważał za niezawodny sposób pozyskania sympatii mieszkańców dla ojców Miasta. Początkowo nie wzbudziło to zbytniego entuzjazmu. Z czasem jednak biznesmeni przekonali się, że ich przywódca miał słuszność.
Sprawą najtrudniejszą była ochrona Miasta przed napływem obcych, grających wedle własnych zasad. Rozkwit przedsiębiorczości, wysokie i stabilne zyski sprawiły, że Miasto stało się bardzo atrakcyjne dla różnego rodzaju ugrupowań oraz działających w pojedynkę aferzystów. Jedni usiłowali włączyć się do podziału już upieczonego tortu, inni próbowali otworzyć własny biznes, jeszcze inni - po prostu podskubać dobrze prosperujących macherów przy użyciu banalnego wymuszania haraczy. Denisow miał własny wywiad i kontrwywiad. Wywiad pilnował, by członkowie organizacji przestrzegali ustalonych zasad. Kontrwywiad walczył z intruzami.
Kilka miesięcy temu Denisow poczuł, że coś jest nie w porządku, choć nie bardzo wiedział, co mianowicie. Po prostu to wyczuł. Obudził się pewnego ranka i powiedział sobie: "W Mieście coś się dzieje". Przez kilka dni analizował swoje wrażenia, nie doszedł do żadnego wniosku i wezwał szefów wywiadu i kontrwywiadu.
- Nie mam żadnych wiadomości, żadnej pewnej informacji. Tylko pojedyncze fakty. Jakieś dziwne pogłoski w środowisku miejskich prostytutek, że podobno niektórym powiodło się lepiej niż innym. W czym się powiodło? W ostatnim roku do Miasta trzykrotnie przyjeżdżali samochodami jacyś ludzie i po dwóch dniach wyjeżdżali. Kim byli? Do kogo przyjeżdżali? Po co? Do nikogo z naszych się nie zwracali. A jeśli się nie zwracali, znaczy, że myśmy to przegapili, a któryś z naszych prowadzi nieczystą grę. I jeszcze jedno. Moja wnuczka Wiera. Byłem w szkole, rozmawiałem z nauczycielami. Wiecie, co powiedzieli? Że Wiera ostatnio zaczęła się uczyć o wiele lepiej. Słyszycie? Lepiej, nie gorzej, jak się spodziewałem, biorąc pod uwagę trudny wiek i fakt, że wyraźnie przestała słuchać rodziców. Szczególnie chwaliła ją nauczycielka rosyjskiego. Nawiasem mówiąc, przyznała mi rację, że z dziewczynką coś się dzieje. Bez względu na temat wypracowania zawsze usiłuje pisać o grzechu i cenie, jaką trzeba zań płacić. A ma dopiero czternaście lat.
- Narkotyki? - Niewysoki, tłuściutki Starkow, szef wywiadu, podniósł głowę.
- Możliwe. Bardzo możliwe. Być może wszystko, co tu powiedziałem, zupełnie się ze sobą nie wiąże. Może w Mieście nie ma żadnych narkotyków. Ale tak czy owak, chcę wiedzieć, co jest grane.
Pierwsze informacje napłynęły po dwóch tygodniach. Okazało się, że miejskie prostytutki, którym się "powiodło", znalazły jakąś lekką, dobrze płatną pracę za granicą i opuściły Miasto. Dokąd wyjechały - nie wiadomo. Jacyś ludzie przyjeżdżali samochodami do sanatorium "Dolina", gdzie wynajmowali na parę dni jednopiętrowe pawilony, zażywali kąpieli w saunie, pili wódkę i zadowoleni wyjeżdżali. Dziwne jednak było to, że ci ludzie, sądząc ze wszystkiego, przyjeżdżali co prawda jednocześnie, ale nie razem. Byli z różnych miast i z reguły się między sobą nie znali. Chłopak, który obsługiwał ich w saunie, ani razu nie słyszał, żeby zwracali się do siebie na "ty". Co się zaś tyczy wnuczki Denisowa, Wieroczki, to po prostu się zakochała. Przeżywała namiętny romans ze studentem instytutu pedagogicznego, który odbywał praktykę w szkole i uczył chemii oraz biologii. Informatorzy utrzymywali, że student zachowuje się przyzwoicie i nie przekracza dozwolonych granic.
Denisowa jednak to nie uspokoiło. Umówił się z psychologiem i poprosił go o radę.
- Czy dzisiejsza czternastolatka może uważać miłość za grzech, który należy odpokutować? - zapytał wprost Eduard Pietrowicz, który nie lubił niczego owijać w bawełnę.
- Oczywiście, może, jeżeli była niewłaściwie wychowywana.
- Co to znaczy "niewłaściwie"?
Psycholog wyjaśnił szczegółowo, co ma na myśli. Dowiedziawszy się, że syn Eduarda Pietrowicza i jego żona są ludźmi całkowicie normalnymi, córkę wychowywali właściwie i w ich rodzinie nie zdarzały się żadne ekscesy, które mogłyby zachwiać psychiką dziewczynki, powiedział:
- Mogę panu to wyjaśnić, pod warunkiem że da mi pan słowo, że nie zacznie pan krzyczeć: "To niemożliwe, jak pan śmie!"
- Daję słowo.
- A oto wyjaśnienie - niekonwencjonalny seks, zboczenia seksualne.
- Ależ co pan! - oburzył się Eduard Pietrowicz. - Gdyby ją pan widział... Krucha, delikatna, włosy jasne jak len, dziecinna buzia. Ma czternaście lat, a wygląda zaledwie na dwanaście. Wiera to istota absolutnie niewinna, jak niemowlę. Gdyby pan podejrzewał narkotyki, mógłbym się zgodzić. W końcu za pierwszym razem ktoś mógłby jej podsunąć tę truciznę podstępem albo nawet przemocą, a potem po prostu stałaby się niewolnicą tego świństwa. Potworne, ale przynajmniej wytłumaczalne. To, o czym pan mówi, robi się świadomie i dobrowolnie. Nie, to absolutnie wykluczone, po prostu niemożliwe!
- Dał mi pan słowo - przypomniał z wyrzutem psycholog.
- Przepraszam... Dziękuję za konsultację. Oto pańskie honorarium. - Eduard Pietrowicz położył na biurku kopertę i wyszedł.
Był bardzo niezadowolony z wizyty. Wracając do domu, myślał o tym, że na najbliższej radzie trzeba będzie zaproponować ufundowanie na miejskim uniwersytecie specjalnego stypendium dla studentów psychologii. Może to sprawi, że zaczną się pilniej uczyć. Obecny poziom przygotowania specjalistów Eduard Pietrowicz uznał za skandaliczny.
Niebawem nastąpił pierwszy alarmujący incydent. Do szpitala miejskiego trafił z pęknięciem podstawy czaszki Wasilij Gruszyn, który na polecenie szefa wywiadu Starkowa sprawdzał szczegóły imprezek w pawilonach sanatorium. Gruszyn, przywieziony w bardzo ciężkim stanie, po operacji nie odzyskal przytomności. Kiedy na kilka minut przyszedł do siebie, była przy nim tylko pielęgniarka.
- Niech pani zapisze... telefon... - wyszeptał Gruszyn, z trudem poruszając ustami. - Powie... nazwisko Makarow... Zadzwo... ni...
- Proszę się nie denerwować, zadzwonię - uspokajająco obiecała siostra i pobiegła po lekarza.
Dziesięć minut później Gruszyn zmarł.
- Myśli pan, żeby zadzwonić? - spytała siostra, obracając w palcach kartkę z numerem telefonu.
- Jak pani chce. - Doktor Wdowienko wzruszył ramionami. - Za to na milicję zadzwoniłbym na pewno. To sprawa kryminalna, sama pani rozumie. Albo proszę powiedzieć śledczemu, wczoraj siedział tu cały dzień, czekając, aż Gruszyn odzyska przytomność. Dzisiaj znowu ma przyjść.
- Dobrze. - Dziewczyna westchnęła i podniosła słuchawkę.

- Co się wyprawia w Mieście? - gniewnie pytał Denisow siedzącego przed nim mężczyznę. - Pytam pana, co to za organizacja, która pozwala sobie zabijać moich ludzi? Skoro się posunęli aż do tego, znaczy, że Gruszyn dotarł do czegoś bardzo ważnego. Co takiego dzieje się u nas, o czym nic nie wiemy? Jak pan może to wyjaśnić?
- Jesteśmy tylko ludźmi, Eduardzie Pietrowiczu - spokojnie odrzekł rozmówca. - Gdybyśmy wiedzieli wszystko o wszystkich, nie byłoby problemu walki z przestępczością. Czemu właściwie tak się pan zdenerwował? Przecież nie po raz pierwszy traci pan ludzi.
- Ale zawsze wiedziałem, dlaczego ich tracę i kto jest temu winien, nawet jeśli pan o tym nie wiedział. A teraz nie panuję nad sytuacją i to mnie bardzo niepokoi. Jak rozumiem, nie ma żadnych szans na wykrycie sprawcy?
- Minimalne - potwierdził rozmówca, rozkładając ręce.
- Oczywiście - przyznał Denisow. - Nazwisko Makarow to żadna poszlaka. Równie dobrze mógłby być Iwanow czy Sidorow. Nie mamy czasu sprawdzać wszystkich Makarowów w Mieście. Zwłaszcza że, biorąc pod uwagę inwazję przybyszów z innych miast, ten Makarow może wcale nie być tutejszy. Co pan jest w stanie mi zaproponować?
- Tylko jedno. Posłać człowieka do "Doliny". Niech tam siedzi i może uda mu się dowiedzieć, kto zacz ten Makarow.
- Ma pan kogoś odpowiedniego?
- Chyba pan żartuje. Moich ludzi można policzyć na palcach. Mógłbym kogoś oddelegować na tydzień, dwa, ale nie dłużej. I tak nie mam kim pracować.
- Dobrze, poślę tam swojego.
- A przy okazji, skoro się już spotkaliśmy, przeprowadźmy bilans ostatnich pięciu miesięcy. Uwzględniając średnią wykrywalność, możemy sobie pozwolić na góra dziesięć niewykrytych przestępstw w ciągu roku. Połowę rezerwujemy na okolice wiejskie i nieprzewidziane wypadki. Pańska rezerwa to pięć. Ale to maksimum, już na granicy ryzyka. Po odjęciu zabójstwa Gruszyna zostaje cztery.
- Dobrze, dobrze, zgódźmy się na trzy. - Denisow kiwnął głową. - Teraz mamy lipiec. Czyli do końca roku pozostały mi do dyspozycji dwa wypadki. Jeden, jak pan pamięta, wykorzystałem w lutym.
- Pamiętam.
Następnego dnia Eduard Pietrowicz Denisow osobiście złożył wizytę naczelnemu lekarzowi sanatorium "Dolina".

Nastia Kamieńska oderwała się od maszyny, narzuciła na ramiona kurtkę i wyszła z papierosem na balkon. Balkon był wspólny dla dwóch numerów: dwuosobowego Nasti i jednoosobowego. Prawie natychmiast drzwi jednoosobowego numeru się otwarły i w progu stanęła wsparta na lasce tęga starsza pani.
- Dzień dobry. - Uśmiechnęła się życzliwie. - Będziemy sąsiadkami. Jestem Regina Arkadjewna.
- Bardzo mi miło. Anastazja - przedstawiła się Nastia, ściskając wyciągniętą dłoń.
Starsza pani wzdrygnęła się z zimna.
- Słyszę, że pani ciągle pisze na maszynie. Praca?
- Uhm - wymruczała niewyraźnie Nastia.
- Kiedy zrobi sobie pani przerwę, proszę wpaść do mnie na filiżankę herbaty. Mam wspaniałą angielską herbatę. Przyjdzie pani?
- Dziękuję, z przyjemnością.
Nastia wróciła do powieści kryminalnej Eda McBane'a z twardym postanowieniem, że nie pójdzie na herbatę do Reginy Arkadjewny. Powieść, którą tłumaczyła, była nieduża, liczyła zaledwie 170 stron. Jeśli ma skończyć pracę w czasie pobytu w sanatorium, to norma dzienna powinna wynosić 9. Nastia tłumaczyła szybko, bez trudu wyrabiała normę w drugiej połowie dnia, po zabiegach. Mogłaby nawet zmniejszyć normę, jako że po powrocie do Moskwy zostawało jej jeszcze trzydzieści dni urlopu. Postanowienie, żeby nie iść z wizytą do sąsiadki, nie miało nic wspólnego z pracą. Szczerze mówiąc, Nastia bała się, że starsza pani może być natrętna i stanie się dla niej ciężarem. "To wstrętne - pomyślała, wkręcając w maszynę czystą kartkę. - Nie mam współczucia nawet dla starości. Cóż, bez wątpienia to jakiś defekt moralny".
Zatopiona w pracy, Nastia przegapiła kolację - tak wciągnął ją konflikt między detektywem Steve'em Carellą a jego młodym partnerem Bertem Clingiem. Około dziesiątej wieczorem poczuła głód. Odłożyła przekład i włączyła czajnik. Zapukano do drzwi. Weszła sąsiadka z kolorowym pudełkiem w ręku.
- Została pani bez kolacji, ma pani przerwę i zamierza napić się herbaty. Albo kawy. Nie mylę się?
- Ani trochę. - Nastia uśmiechnęła się. - Zechce mi pani towarzyszyć?
- Bardzo chętnie. - Regina Arkadjewna ciężko usiadła na krześle i oparła laskę o ścianę. - Licząc na filiżankę kawy, przyniosłam nawet herbatniki. Ale proszę pamiętać, moja droga, że przyszłam do pani po raz pierwszy i ostatni.
- Dlaczego?
- Dlatego że pani jest młoda, Nastieńko, a poza tym zajęta. Moje wizyty mogą panią drażnić, a ja nie lubię, kiedy się mnie toleruje z grzeczności. Zaczerwieniła się pani? Czyli że mam rację. Wobec tego dzisiaj się poznamy, a później, jeśli pani zechce, będzie pani sama do mnie przychodziła.
Nastia nalała wrzątek do filiżanek i popatrzyła w twarz starszej pani. Wygląda na to, że można z nią rozmawiać bez reweransów.
- Jest pani bardzo przenikliwa, Regino Arkadjewno - powiedziała spokojnie.
- Ależ skąd, dziecino, po prostu jestem wystarczająco stara. A właśnie, nad czym pani pracuje? Widzę tu słowniki. Jest pani tłumaczką?
- Tak - bez wahania skłamała Nastia. Opowiadać o pracy w organach ścigania byłoby głupio, a co do kwalifikacji, ona, Nastia, absolutnie nie ustępuje profesjonalnym tłumaczom.
- Z jakiego języka?
- Z angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, włoskiego, portugalskiego.
- No, no! - zdumiała się Regina Arkadjewna. - Jest pani prawdziwą poliglotką. Jak się to pani udało? Wychowała się pani za granicą?
- Nie, skąd. Całe życie mieszkałam w Moskwie. W gruncie rzeczy to wcale nie takie trudne. Trzeba tylko porządnie opanować jeden język, a potem im dalej, tym łatwiej. Naprawdę.
Tu Nastia nie kłamała. Rzeczywiście dobrze znała pięć języków. Jej matka, profesor Kamieńska, była wybitną specjalistką od programów komputerowych do nauki języków obcych. Opanowanie nowego języka było w rodzinie czymś tak naturalnym i zwyczajnym jak czytanie książek, sprzątanie i gotowanie. Francuskim Nastia władała od czasu, gdy zaczęła mówić. Później, kiedy miała siedem lat, przyszła kolej na włoski, po którym hiszpański i portugalski okazały się już zupełnym głupstwem. Angielski Nadieżda Rostisławowna pozostawiła szkole, uważając go za najłatwiejszy (z uwagi na brak rodzajów rzeczowników i szczątkową koniugację). "Najważniejsze - mówiła córce - to nauczyć się automatycznie używać rodzajników i posługiwać się czasownikami "być" i "mieć". Cała reszta to kwestia techniki i pilności".
Matce udało się nie tylko rozwinąć w Nasti zdolności do języków obcych, ale także obudzić żywe zainteresowanie nimi. W każdym razie Nastia sama zakuwała z przyjemnością zasady gramatyki i słownictwo, aby trenować pamięć i, jak mówiła, rozwijać myślenie "analogowe" .
- Co pani tłumaczy? Literaturę naukową? - zainteresowała się sąsiadka.
- Nie, piękną. Kryminał. Bardzo wciągający.

- Tak? - Regina Arkadjewna popatrzyła na Nastię jakoś dziwnie. - Nigdy bym nie pomyślała, że pani lubi kryminały.
- A to czemu? Kryminały to wspaniała rzecz - zaoponowała Nastia.
- Być może, być może - powtarzała w zamyśleniu Regina Arkadjewna. - Sądziłam, że powinna pani mieć inne upodobania. Widocznie się myliłam. Młoda kobieta, wykształcona, kulturalna, pracowita, niezainteresowana seksem... Powinna pani lubić Sartre'a, Hessego, Carpentiera, może Camusa. Ale w żadnym razie kryminały. Tylko niechże się pani nie gniewa na staruszkę, zapewne mam wypaczone poglądy na sztukę. Widzi pani, przez całe życie uczyłam w szkole muzycznej, w klasie fortepianu. Teraz oczywiście jestem na emeryturze, ale uczniowie przychodzą do mnie do domu. Podobno mam szczęśliwą rękę - uśmiechnęła się krzywo - do wynajdywania samorodków. Mnóstwo ludzi w pocie czoła płucze złotonośny piasek. Potem przychodzi obcy człowiek, zabiera piasek, przetapia na sztabki i odsyła do jubilera. A jubiler robi z tego światowej klasy arcydzieło. Jubiler zbiera laury, a o tym, kto stracił zdrowie na płukaniu piasku, nikt nawet nie wspomni. Czy na przykład pani, Nastiu, wie, kto to była Rosina Lhevinne?
- Pedagog z Juilliard School of Music - szybko odpowiedziała Nastia, gratulując sobie w duchu dobrej pamięci.
- No widzi pani! - wykrzyknęła z triumfem Regina Arkadjewna. - Nazwisko Rosiny Lhevinne zna cały świat, chociaż nie była koncertującą pianistką, tylko zwykłym pedagogiem. A u nas? Może mi pani wymienić nauczycieli Richtera, Gilelsa, Sokołowa? Nie tych, pod których kierunkiem zwyciężali na konkursach, ale tych, którzy uczyli ich nut, układali im rękę, płukali w czasie codziennych lekcji złoty piasek, z którego potem powstała sztabka. A wspaniały Pietrow, kto go uczył? W naszej kulturze nie ma szacunku dla nauczycieli. Jedynie kiedy nauczyciel jest wybitną, znaną postacią, mówimy: uczył go sam... Przepraszam, kochanie, że mnie tak poniosło. Lepiej zmieńmy temat.
- Zmieńmy - zgodziła się Nastia. - Na przykład pomówmy o tym, dlaczego pani sądzi, że nie interesuje mnie seks.
- O, to bardzo proste. - Starsza pani machnęła ręką. - Przyjechała pani do sanatorium, które zasłużenie cieszy się opinią burdelu. Dokładnie połowa numerów to pokoje jednoosobowe, więc nie ma żadnych kłopotów z sąsiadami. Nikt nie pilnuje przestrzegania reżimu, więc choćby przez całą noc można biegać z numeru do numeru. Dwa bary, oba otwarte do północy, co wieczór potańcówki, sklep, w którym zawsze można kupić alkohol i zakąskę. I absolutna swoboda obyczajów. Wiem to dobrze, mieszkam przecież w tym mieście i dwa, trzy razy do roku odbywam kurację w "Dolinie". A pani przyjeżdża tu ze słownikami i maszyną do pisania, ubiera się skromnie, nie maluje. No to jakie wnioski mogłam wyciągnąć?
"To nie staruszka, ale istny Sherlock Holmes - pomyślała Nastia. - Czy rzeczywiście połowa pokoi to jednoosobowe? Sprytna ta recepcjonistka - zrobiła mnie na szaro".

Do zamknięcia baru zostało jeszcze piętnaście minut. Gości było niewielu. Muzyka grała nie ogłuszająco, ale na tyle głośno, by sąsiedzi nie mogli słyszeć rozmowy prowadzonej przy stoliku w kącie.
- Dlaczego ona mieszka w dwuosobowym numerze?
- W książce meldunkowej jest notatka "nie dokwaterowywać". Pytałem recepcjonistkę, ale nic nie wie. Wczoraj miała dyżur Jelena Jakowlewna, to ona przyjmowała Kamieńską. Oczywiście poprosiłem, żeby recepcjonistka zadzwoniła do Jeleny do domu i wypytała o Kamieńską. Jelena twierdzi, że był jakiś telefon, żeby umieścić ją samą w dwuosobowym numerze. Co w tym dziwnego? Tak czy owak, w sanatorium jest sporo wolnych miejsc, to nie sezon, a skierowania drogie.
- Wobec tego nie rozumiem, dlaczego nie dano jej pokoju jednoosobowego. Gdzie ona pracuje?
- Nigdzie. Jest tłumaczką, wolnym strzelcem.
- Dziwne. Spróbuj się dowiedzieć, od kogo był ten telefon. Nie podoba mi się ta Kamieńska. Jest w niej coś nienaturalnego.



ROZDZIAŁ 2


Dzień trzeci


Po dobowym dyżurze recepcjonistce "Doliny" Jelenie Jakowlewnie należały się trzy dni wolne. Ale chaotyczne życie sanatorium, gdzie planowe turnusy przeplatały się z przyjazdami indywidualnymi, gdzie skierowania sprzedawano zarówno centralnie, jak i bezpośrednio na miejscu, a były to skierowania i na dwadzieścia cztery dni, i na dwanaście, i na siedem, i nawet na trzy doby (dla chcących poświęcić weekend na zabiegi lecznicze) - owo zatem chaotyczne życie wymagało nieustannego kontaktu dyżurujących recepcjonistek między sobą oraz z innymi pracownikami sanatorium. Dlatego też Jelena Jakowlewna wcale się nie zdziwiła, kiedy już po raz drugi zadzwoniono do niej w sprawie Kamieńskiej.
Udostępnianie jednoosobowych numerów za łapówki praktykowała od dawna, ani razu nie miała wpadki, i to przytępiło nieco jej czujność. Fakt, z tą całą Kamieńską strzeliła gafę, a kiedy się połapała - było już za późno. Jak mogła zapomnieć, że jakieś dziesięć dni wcześniej do sanatorium zatelefonowano z urzędu spraw wewnętrznych Miasta i poproszono o przydzielenie tej moskwiance jednoosobowego numeru! Po prostu całkiem wyleciało jej to z głowy! A wczoraj, kiedy zadzwoniła dyżurująca tego dnia Borkowa i zapytała, dlaczego do numeru 513 "nie dokwaterowywać", Jelena Jakowlewna z nawyku skłamała, że był w tej sprawie telefon. W sanatorium tej klasy takie "telefony" były czymś zwykłym, nigdzie ich nie rejestrowano i nigdy nie sprawdzano. Jednak zaraz po odłożeniu słuchawki urzędniczka przypomniała sobie, że telefon był naprawdę, a w dodatku z wydziału spraw kryminalnych. Ach, jak głupio wyszło!
Po namyśle Jelena Jakowlewna doszła jednak do wniosku, że chyba nic strasznego się nie stało. Dlaczego Kamieńska nie powiedziała sama, że w jej sprawie dzwoniono? Bo było jej niezręcznie. Albo z jakiegoś powodu nie chce mieć zobowiązań wobec tego kogoś, kto telefonował. Zamiast tego wolała zapłacić, chociaż, sądząc po ubraniu, taka suma to dla niej niemało. Znaczy, że, po pierwsze, nie jest żadną szychą, jeśli wstydzi się korzystać z pleców, a po drugie, jest "biedna, ale dumna". Przez długie lata pracy w sanatorium Jelena Jakowlewna nauczyła się od pierwszego rzutu oka rozpoznawać, od kogo można się spodziewać zażaleń i kłótni. Osoba taka jak Kamieńska nie będzie się skarżyć i dochodzić swoich praw. Co więcej, jeżeli głupio jej korzystać ze znajomości, to tym niezręczniej będzie się przyznać, że dała łapówkę. A więc jeżeli jej protektor jest z milicji i zapyta, dlaczego Kamieńska mieszka w dwuosobowym numerze, ta powie, że to bez znaczenia, bo i tak mieszka sama, a w dwuosobowym jest więcej miejsca.
Rozważywszy to wszystko, Jelena Jakowlewna uznała, że zdemaskowanie jej nie grozi. Ale tak w ogóle cała ta sytuacja wygląda dość dziwnie. Dlaczego Kamieńską koniecznie trzeba było umieścić w jedynce? Recepcjonistka postanowiła się na wszelki wypadek zaasekurować i powoływać w razie czego na telefon nie z miejskiego urzędu spraw wewnętrznych, ale z samego MSW. MSW to poważna instytucja; jeżeli poprosili, żeby umieścić Kamieńską samą w dwuosobowym numerze, to znaczy, że tak było trzeba. I nikt nie będzie sprawdzać.
Kiedy zadzwoniono do niej nazajutrz, tak właśnie powiedziała: w sprawie Kamieńskiej był telefon z MSW.

Jurij Fiodorowicz Marcew cierpliwie i drobiazgowo wyjaśniał przez telefon swój reżyserski zamysł.
- W kadrze koniecznie musi być chłopiec w wieku siedmiu-ośmiu lat. Inaczej wszystko traci sens.
- Treść ma być ta sama?
- Tak, tak, treść ta sama. Rozumie pan, w pierwszej wersji chłopiec jest w domyśle, "grają" go i matka, i sama scena, tak jak świta "gra" króla. A samego chłopca nie widać. Teraz chcę, żeby był.
- Ależ proszę zrozumieć, to niemożliwe. Nie możemy zmusić dziecka, żeby w tym uczestniczyło.
- Wymyślcie coś. Może jakiś montaż? Ja nie wiem, w końcu to wy jesteście specjalistami!
- Nie można się jakoś obejść bez dziecka?
- Nie. Na nim zasadza się cały sens sceny.
- Dobrze, dobrze, pomyślimy. Wyobraża pan sobie, ile to będzie kosztować?
- To mój problem i ja go rozwiążę. I niech pan nie zapomni, że suknia musi być dokładnie taka jak na zdjęciu.
Jurij Fiodorowicz rozłączył się, przekartkował w zadumie notes i znów wybrał numer. Kiedy podniesiono słuchawkę, powiedział krótko:
- Tu Marcew. Zgadzam się.
I ostatni telefon.
- Mama? Dzień dobry. Jak się czujesz?

Po pracy Żenia Szachnowicz, sympatyczny jasnooki blondyn, zatrudniony w "Dolinie" jako elektryk, zaczął układać plan na najbliższe dni. Mimo dość nonszalanckiego sposobu bycia Żenia był strasznie, niekiedy aż do znudzenia metodyczny i lubił wszystko robić według planu.
A więc, po pierwsze, kobiety. Po letnim sezonie w sanatorium wyraźnie przybyło młodzieży. Z jednej strony, oznaczało to, że jest więcej młodych kobiet, którym można nadskakiwać. Z drugiej - pojawiło się też więcej mężczyzn w odpowiednim wieku, którzy mogą się okazać przydatni. Najważniejsze to właściwie rozłożyć siły.
Kobiet, które energiczny elektryk pominął, było obecnie dwadzieścia cztery. Z tego piętnaście bardzo ładnych, sześć niczego sobie, jak je ocenił, i trzy pokraki. Jednak Żenia w wyborze obiektu zalotów nie kierował się wyglądem. Zrobiwszy w myślach przegląd wszystkich kandydatek, Szachnowicz zajrzał jeszcze do leżącej przed nim listy i postanowił wziąć na cel cztery kobiety.
Pierwsza - młodziutka ruda dziewczyna z prześlicznymi piegami, mieszkająca w dwuosobowym numerze obok apartamentu.
Druga - atrakcyjna brunetka lat około trzydziestu pięciu ze wspaniałymi brylantami w uszach i na palcach. Z tą pójdzie łatwiutko, rozważał Żenia - noszenie brylantów w sanatorium świadczy o głupocie.
Trzecia - niepozorna blondynka w nieokreślonym wieku, nie stroi się, nie maluje. Pewnie stara panna. Takie kobiety bywają bardzo spostrzegawcze i złośliwe. Chyba trzeba się nią zająć w pierwszej kolejności.
Czwarta "ofiara" Szachnowicza wypoczywała w "Dolinie" razem ze starą matką. Właściwie to Żenię interesowała raczej matka, która całymi dniami, otulona w pled, wysiadywała na leżaku na balkonie i pewnie widziała masę ciekawych rzeczy.
Teraz mężczyźni. Trzeba wybrać dwóch, którzy przyjechali osobno, ale mieszkają razem. Do zrealizowania zamysłu Żenia potrzebował mężczyzn, którzy wcześniej się nie znali, ale w sanatorium zdążyli się zaprzyjaźnić na tyle, by chętnie spędzać razem czas, a potem żeby się rozjechali każdy w swoją stronę i, jak to się mówi, co z oczu, to z serca. Obserwując kuracjuszy, Szachnowicz wytypował sobie już wstępnie kilka osób, teraz pozostawało tylko dokonać ostatecznego wyboru. Zastanawiał się parę minut, jeszcze raz zerknął dla pewności na plan pięter, po czym wziął walizeczkę z narzędziami i zdecydowanym krokiem ruszył do numeru 240.

Nastia dopisała kolejny akapit i sięgnęła po zegarek. Może już pora kolacji? Czuła silny głód. Zegarka nie było na miejscu. Zajrzała pod papiery na stole, do szafki nocnej, sprawdziła kieszenie - nic. Myśląc, że zegarek mógł upaść na podłogę, ostrożnie uklękła, jedną ręką trzymając się za krzyż, drugą opierając o krzesło, i zajrzała pod biurko, ale i tam nic nie znalazła. Zauważyła za to w samym rogu, obok nogi biurka, gniazdko telefoniczne. Widać nie wszystko w "Dolinie" zachowało się nietknięte od czasów "zastoju" - telefony z pokojów jednak pozabierano. Gdzież jest ten zegarek? Najprawdopodobniej zostawiła go w gabinecie masażysty. Tak, na pewno tam.
Otworzyła drzwi na balkon, żeby wywietrzyć dym papierosowy, zamknęła pokój i oszkloną galerią poszła do drugiego skrzydła, gdzie mieściły się gabinety zabiegowe i basen. Siedzący na dole stróż poinformował ją, że masażysta pracuje do szesnastej, a otwierać gabinetu bez jego wiedzy mu nie wolno, chociaż klucz oczywiście ma. Nastia zaśmiała się w duchu, przekładając w myślach te słowa na język chamsko-urzędowy: "Oczywiście, mógłbym ci pomóc, ale mam prawo odmówić i bardzo lubię z tego prawa korzystać, bo to mi daje poczucie władzy. Ale jeśli ładnie poprosisz, jeśli się upokorzysz, to może pójdę ci na rękę". Wszystko to było tak wyraziste, wypisane wielkimi literami na twarzy starego, że Nastia odwróciła się i odeszła. Dość miała upokorzenia doznanego w dniu przyjazdu.
Po wyjściu na dwór uświadomiła sobie, że zegarek mógł zostać w szatni przy basenie, więc skręciła za róg i podeszła do drugiego wejścia. Babcia, która pilnowała tej części skrzydła, okazała się nastawiona o wiele życzliwiej i spokojnie Nastię wpuściła. Nastia przeszukała całą damską szatnię, ale bez rezultatu. Idąc w zamyśleniu korytarzem, usłyszała nagle dobiegające zza drzwi głosy. Jeden był nieznajomym męskim barytonem, drugi należał do instruktorki pływania Kati. Nastia poznała ją po charakterystycznej wymowie "r".

- ...ładna. Wygląda na ręczną robotę. Skąd wytrzasnąłeś takie cudo? - pytała Katia.
- Dostałem w prezencie - odparł mężczyzna.
- Chętnie kupiłabym taki mężowi.
- A ja myślałem, że tylko my, mężczyźni, zdradzając żony, dajemy im prezenty. Czyżbyś miała poczucie winy, ptaszynko?
- A idźże do licha! - Katia roześmiała się.
Wracając do siebie, Nastia pomyślała, że sąsiadka staruszka chyba nie przesadziła, mówiąc o swobodzie obyczajów w "Dolinie". Na kolację znów się spóźniła. Sprawdziwszy zapas kawy, zajrzawszy do pudełka z herbatnikami pozostałymi po wczorajszej wizycie sąsiadki i przeliczywszy gotówkę, Nastia postanowiła zjeść coś w barze. I tak będzie musiała prosić ojczyma, żeby jej przysłał trochę pieniędzy.
W barze było nawet przyjemnie. Przytłumione światło, miękkie narożnikowe kanapy, obrazy na ścianach, niesłychanie uprzejmy młodzieniec za kontuarem. Nastia wzięła kawę i dwa ciastka, usiadła przy stoliku pod oknem i zamyśliła się nad zdaniem, które, jak jej się wydawało, przetłumaczyła niezbyt zręcznie.
- Pozwoli pani?
Stanął przed nią z filiżanką w ręku sympatyczny blondyn w dżinsach, jasnej włoskiej koszulce i skórzanej marynarce. W barze było sporo wolnych stolików. Blondyn wyraźnie zamierzał zawrzeć znajomość. Nastia uśmiechnęła się promiennie.
- Lubi pan wyglądać przez okno?
Zastawiła prymitywną pułapkę i była ciekawa, czy blondyn się w nią złapie.
- Tak, stąd jest bardzo ładny widok - odparł ten skwapliwie, stawiając filiżankę na stoliku i siadając obok Nasti.
- W takim razie nie będę panu przeszkadzać. Mnie jest obojętne, gdzie siedzę. - Uśmiechając się jeszcze promienniej, Nastia zabrała swoją filiżankę, talerzyk z ciastkami i odeszła do innego stolika.
Nie chciała być nieuprzejma, ale nie miała też zamiaru zawierać znajomości z blondynem. Już dawno zauważyła, że pewne zwroty stawiają ludzi w sytuacji bez wyjścia. Przypominało jej to grę, której zasady ustanowiono nie wiadomo kiedy i w którą wszyscy, czy tego chcą, czy nie, muszą grać. Co odpowiedzieć, kiedy ktoś pyta: "Pozwoli pani?" - "Nie, nie pozwolę"? Niegrzecznie. Odpowiedzieć "tak" - to dać pretekst do nawiązania rozmowy. A jeżeli ona nie chce rozmawiać? Ma siedzieć z nadętą miną i milczeć? To także nieuprzejme.
Skończyła drugie ciastko, dopiła kawę i już zbierała się do wyjścia, kiedy blondyn znów się przed nią pojawił.
- Chcę pani pogratulować, zdała pani test na piątkę - oznajmił uroczyście.
Nastia spojrzała nań zdziwiona, bez słowa unosząc brwi.
- Oryginalnie i z klasą dała mi pani do zrozumienia, żebym się odczepił, i zrobiła to pani niezwykle uprzejmie. Brawo! Zazwyczaj dziewczęta kłamią, że stolik jest zajęty, chociaż siedzą same przez cały wieczór, albo odpowiadają niegrzecznie. Anastazjo Pawłowno, jest pani jedyna w swoim rodzaju. Więc stanowczo nie chce pani, żebyśmy się poznali?
- A po co? - Nastia wzruszyła ramionami. - Pan i tak wie o mnie wystarczająco dużo: zna pan imię, imię ojca i wie pan nawet, że jestem oryginalna i jedyna w swoim rodzaju. Chce pan wiedzieć jeszcze coś?
- Niechże się pani nie gniewa, Anastazjo Pawłowno, po prostu nadużyłem nieco stanowiska służbowego i sprawdziłem w recepcji, jak się nazywa czarująca pani z numeru 513, która całymi dniami pilnie jak pszczółka stuka na maszynie i na której widok zapiera mi dech w piersiach. Jeżeli zawiniłem, niech mnie pani ukarze. Mea culpa.
Ze skruszoną miną blondyn pochylił głowę w ostentacyjnym ukłonie. Nastia wyjęła papierosa, zapaliła, przez chwilę milczała.
- Drogi panie, mam oczy, a ludzkość, za co niech jej będą dzięki, wynalazła lustro. Mam więc możność widzieć i pana, i siebie. Pan jest młody, przystojny, pełen sił. Ja jestem od pana starsza, słabego zdrowia, a co najistotniejsze - całkowicie pozbawiona kobiecej atrakcyjności. I ubrana bardziej niż skromnie. Interesować się mną jako kobietą nie może pan w żadnym wypadku, to nie ulega wątpliwości. Poza tym widać od razu, że jest pan inteligentny i bardzo pomysłowy. Moją odpowiedź zrozumiał pan właściwie i zareagował na nią dowcipną improwizacją. Zmuszona jestem wyciągnąć wniosek, że czegoś pan ode mnie potrzebuje.
Tu zrobiła pauzę, żeby dać blondynowi możliwość repliki. Sytuacja przestała ją bawić, Nastia była już zła. Czego od niej chce ten przystojniaczek? Szybko przebiegła myślą wszystkie sprawy, nad którymi pracowała przed urlopem. Może to "ogon", który ciągnie się za nią z Moskwy? Albo ktoś z miejscowej milicji, przysłany, by sprawdzić, jak się urządziła, oczywiście przy założeniu, że szef wydziału kryminalnego Siergiej Michajłowicz nagle sobie przypomniał, że nie dotrzymał obietnicy danej Gordiejewowi. Mało prawdopodobne, fakt, ale w życiu zdarzają się niespodzianki.
- Więc nic mi pan nie powie? No to miłego wieczoru.
Zgasiła papierosa i wstała.
- Ma pani cudowny uśmiech - powiedział smutno młody człowiek.
"To nie mój uśmiech, ukradłam go pewnej aktorce. Ċwiczyłam cały tydzień, żeby się go nauczyć. Używam go na specjalne okazje: kiedy na przykład chcę się wydać szczególnie ujmująca, jak dzisiaj. Nie jesteś głupi, chłopcze, o nie. Ale przynajmniej w jednej sprawie zdołałam cię oszukać" - myślała Nastia, idąc po schodach. Cieszyło ją, że tak łatwo uwolniła się od blondyna. I to był jej pierwszy błąd.
Podczas nieobecności Nasti pokój mocno się wychłodził. Nastia postanowiła wziąć gorący prysznic, dopóki w pokoju znów nie zrobi się cieplej. Masując palcami ćmiący krzyż, z rozkoszą podstawiała plecy pod parzące strumienie wody. Porządnie rozgrzana, wytarła się ręcznikiem i nie patrząc, spróbowała dosięgnąć stopą do gumowych klapek. Czując pod podeszwą wilgotną, zimną płytkę terakoty, spojrzała w dół: klapki stały trochę dalej i nie tak, jak je postawiła po powrocie z basenu. Dziwne. Przez wiele lat ten ruch stał się u niej automatyczny: gdziekolwiek się znajdowała - w domu, w delegacji - zawsze stawiała japonki tak, by wychodząc spod prysznica, mogła ich dosięgnąć stopą. Czując niemiły chłodek w żołądku, szybko otuliła się ciepłym szlafrokiem i wyszła z łazienki. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Przyjrzawszy się jednak uważniej, Nastia zrozumiała: ktoś tu był, ktoś szperał w jej rzeczach.
Gwałtownie przyklękła i omal nie krzyknąwszy z ostrego bólu, wyciągnęła spod łóżka neseser. Neseser był wepchnięty nieco głębiej, ona sama nigdy by go tak nie postawiła, wiedząc, że pochylanie się sprawia jej ból. Rozpięła suwak zewnętrznej kieszeni. Dzięki Bogu, legitymacja jest na miejscu i tkwi dokładnie tak, jak ona ją zazwyczaj wsuwa.
Wepchnąwszy torbę z powrotem, Nastia ostrożnie wyprostowała nogi i oparła się plecami o łóżko. Musiała się zastanowić.

W numerze 240 trzej mężczyźni pili koniak.
Jeden, moskwianin Kola Ałfierow, przyjechał do "Doliny", by doleczyć urazy po wypadku samochodowym. Był kierowcą, woził mercedesem dyrektora generalnego spółki akcyjnej. Wypadek nastąpił nie z winy Koli, który był świetnym kierowcą, toteż nie musiał płacić za szkody. Ale złamana ręka zrosła się nieprawidłowo, wywiązały się jakieś komplikacje i lekarz doradził Ałfierowowi wyjazd do sanatorium - właśnie do "Doliny", gdzie dobrze leczono urazy i schorzenia narządów ruchu.
Niewysoki, szczupły, o silnych, wyrobionych mięśniach Kola mimo dość pospolitego wyglądu nigdy nie narzekał na brak powodzenia u kobiet. Od dzieciństwa uprawiał sport, uczestniczył w wyścigach kolarskich, całe miesiące spędzał na obozach treningowych i zgrupowaniach sportowych i tak się nasycił towarzystwem młodych dziewcząt, że w wieku dwudziestu lat przestał zwracać na nie uwagę. Zaczęły mu się podobać kobiety dojrzalsze. Wydawały się Koli mądrzejsze, były spokojniejsze, bardziej doświadczone, dobrze gotowały i umiały stwarzać miłą atmosferę, a przede wszystkim - nie usiłowały się za niego wydać. Młode dziewczyny patrzą głównie na twarz, a kobiety dojrzałe cenią raczej sprawne ciało i nie dostrzegają ani złamanego nosa, ani wczesnej łysinki, ani niskiego wzrostu.
Drugi mieszkaniec numeru 240 był całkowitym przeciwieństwem swego towarzysza. Paweł Dobrynin mieszkał i pracował w sąsiednim mieście, a do "Doliny" przyjechał głównie po to, by się zabawić. Było tu równie komfortowo jak w Dagomysie, a skierowania tańsze. Tym, że i kobiety, odpowiednio do skierowań, są tu mniej luksusowe, Paweł się nie przejmował - rozebrane nie różnią się niczym, myślał cynicznie. Miał trzydzieści lat i wielokrotnie zdążył się o tym przekonać. Przy okazji zamierzał podleczyć w sanatorium nogę, złamaną kilka lat temu, kiedy kompletnie zalany założył się i zjeżdżał z góry na cudzych nartach, nie sprawdziwszy przedtem wiązań. Narta w krytycznym momencie nie odpięła się od buta i od tej pory Dobrynin przy każdej zmianie pogody zaczynał utykać.
To, co proponował im Żenia Szachnowicz, ich nowy znajomy, brzmiało absolutnie niezwykle, ale przez to wydawało się jeszcze bardziej atrakcyjne. Zakładać się o kobiety! Obłęd! Ależ jest tu ich tyle, że Dobrynin, wysoki, zgrabny przystojniak, na którego widok baby mdleją, bez trudu wyjedzie stąd jako milioner.
- Nie jestem sadystą - mówił Żenia, z apetytem pałaszując kanapkę z kiełbasą - i nie wymagam, żebyście za każdym razem zaciągali je do łóżka. Poderwać kobietę to znaczy uzyskać jej zgodę. I to wszystko. Czy z tej zgody skorzystacie, czy nie, to wasza sprawa, kwestia waszego nastroju. Zakład polega na tym, żeby dama spędziła w waszym towarzystwie co najmniej sześć godzin, a przy tym zaprosiła was do swego numeru i została z wami sam na sam. To wystarczy.
- I już? - Paweł parsknął lekceważąco.
- Nie myśl, że to takie łatwe. Skłonić kobietę, żeby przez sześć godzin podtrzymywała rozmowę z tobą, żeby się nie znudziła i nie posłała cię do wszystkich diabłów, to jak rozładować wagon węgla. Spróbuj, a sam się przekonasz. Gdyby to było łatwe, nie proponowałbym, żebyśmy grali o forsę. Damę trzeba zafascynować, jasne?
- A jak to będzie sprawdzane? - zapytał podejrzliwy Ałfierow, który wszędzie dopatrywał się podstępów.
- Dobre pytanie. - Żenia z aprobatą kiwnął głową, nalewając koniak. - Proponuję, żebyście na dowód opowiadali wszystko, coście od niej usłyszeli. A żeby was nie kusiło, by skłamać, nakłońcie je, niech wam opowiadają, jak spędzają czas tutaj, w "Dolinie". Z kim rozmawiają, jakich mają sąsiadów, czy podobają im się lekarze i obsługa. Słowem, to, co można sprawdzić. Im więcej wam opowiedzą, tym dłużej, znaczy, rozmawialiście. Wszystko jest proste jak drut. No, co o tym myślicie?
- Sprytnie pomyślane! - Kola zaśmiał się. - A ja już się rozmarzyłem! Myślałem, że poznam dziewczynę - i chodu, książkę sobie poczytam, pójdę do kina, a potem tu wrócę i wcisnę wam kit o tym, jak ją bijał pijany ojciec. A tu nic z tego!
Żenia z zainteresowaniem popatrzył na Ałfierowa. Chłop ma dobry charakter, skoro tak spokojnie się przyznaje, że zamierzał oszukiwać. Jest łatwy, otwarty. Może dać sobie z nim spokój, póki nie jest za późno?
- Zrozumieliście warunki? No to omówmy regulamin. Stawka - sto tysięcy. Kobiety wybieramy drogą losowania. Załóżmy, że ty, Pasza, wylosowałeś babkę z numeru 102. Wszyscy kładziemy na stół po sto kawałków. Jeżeli wygrasz - zabierasz nasze dwieście tysięcy. Jeżeli przegrasz - my zabieramy twoją stawkę i dzielimy na pół. Jasne?
- Chyba taaak - odparł niezdecydowanie Kola.
- Idźmy dalej. Kobieta, której nie uda ci się omotać, drożeje dwukrotnie. To znaczy, że jeśli zechce się do niej zabrać drugi z nas, stawka wyniesie dwieście tysięcy. Jeżeli dojdzie do trzeciego - czterysta.
- Dostać osiemset tysięcy za to, że się przez sześć godzin będzie bajerować kobitkę? Ale dajesz czadu, Żeńka! Jestem gotów zacząć choćby dziś. Za pomyślne nawijanie! - Dobrynin podniósł kieliszek i wychylił do dna.
- No to losujmy.
Szachnowicz wyjął listę, ołówek i czystą kartkę, którą rozerwał na kilka części. Napisał na papierkach numery, zwinął karteczki w kulki i wrzucił do pustej szklanki.

W nocy Nastia Kamieńska prawie nie zmrużyła oka, bezskutecznie walcząc z ogarniającym ją niepokojem. Coś się wokół niej dzieje. Najpierw przystojny blondyn w barze, a w tym czasie ktoś był w jej pokoju. Zwykły złodziejaszek? Bzdura, jej wygląd całkowicie odpowiada sytuacji materialnej, trzeba być ślepym, żeby spojrzawszy na jej koszulki i swetry, zacząć podejrzewać, że w pokoju znajdzie się coś wartościowego. W takim razie czego u niej szukano? I czy facet z baru ma z tym coś wspólnego? Nie jest przeciętnym podrywaczem, to oczywiste.
A z drugiej strony, może ona dopatruje się podstępu tam, gdzie go nie ma? Nastia wylazła spod kołdry, poczłapała do łazienki, gdzie na ścianie wisiało lustro odbijające całą postać, i zaczęła się sobie krytycznie przyglądać. Figura zgrabna, proporcjonalna, z nóg naprawdę może być dumna. Włosy gęste, proste, długie, jeśli je wyszczotkować i rozpuścić, opadają lśniącą falą na ramiona i plecy. Kolor co prawda jakiś nieokreślony, ni to jasny, ni to średni blond. Regularne rysy, prosty nos, bardzo jasne oczy. Ale wszystko razem jakoś nie robi wrażenia. Może dlatego, że nie ma w niej wewnętrznego ognia, temperamentu, życia? Przez to i mimika jest niewyrazista, i chód ciężki, i Nasti nie chce się wkładać modnych ciuchów i robić makijażu. W jej duszy panuje chłód. Wieczna zmarzlina i ogromna nuda. Interesuje ją jedynie praca intelektualna. W dzieciństwie i wczesnej młodości była szczęśliwa tylko wtedy, gdy uczyła się matematyki i języków. Ukończyła nawet szkołę matematyczno-fizyczną, ale mimo to poszła na prawo, chociaż Loszka, wierny przyjaciel i sąsiad z jednej ławki, usilnie jej to odradzał. On sam pozostał wierny matematyce i teraz jest już doktorem habilitowanym. A ona ma satysfakcję ze swej pracy, najbardziej lubi analizować i rozwiązywać trudne zagadki. Oczywiście nie dodaje to kobiecości. Ale cóż robić, skoro nic poza tym jej nie interesuje! Nawet nie może się prawdziwie zakochać, tak zakochać, żeby czuć drżenie nóg i zamieranie serca. Nudne to wszystko...
A jeżeli niesłusznie obraziła tego blondyna? Może właśnie on jeden dostrzegł jej nierzucającą się w oczy urodę i naprawdę chciał z nią poflirtować bez żadnych złych myśli? Tym bardziej że uśmiech, którym go olśniła, rzeczywiście był prześliczny, dała z siebie wszystko. A wiek? On ma pewnie dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem lat, ona zaś - trzydzieści trzy, ale w dresie i z włosami związanymi w koński ogon wygląda o wiele młodziej. Chyba powinna była potraktować go łagodniej. Chociaż z drugiej strony... Ktoś przecież przeszukał jej pokój, i to akurat w tym czasie, kiedy on zawracał jej głowę w barze. Bo chyba raczej nie stało się to, kiedy błądziła po skrzydle zabiegowym w poszukiwaniu zegarka. Nastia pamiętała dokładnie, że przed wyjściem do baru otworzyła słownik Webstera, żeby sprawdzić jedno słowo, i położyła długą, prostokątną gumkę równiutko pod linijką tekstu, żeby wrócić do tego słowa jeszcze raz. A kiedy potem uważnie rozglądała się po pokoju, gumka leżała też równiutko pod linijką, ale inną, trochę niżej, omawiającą jakiś homonim.
Ciekawe, czy intruz wszedł do pokoju drzwiami, czy przez balkon? Trzeba będzie rano zapytać Reginę Arkadjewnę, może coś słyszała. Nie, postanowiła Nastia, musi wyrzucić to wszystko z myśli i wypoczywać. Nie ma niczego, co warto by ukraść, ona sama nie może nikogo interesować i nie powinna zawracać sobie głowy jakimiś bzdurami.



ROZDZIAŁ 3



Dzień czwarty


Obudziwszy się rano, Nastia postanowiła rozpocząć nowe życie, a jednocześnie przetestować w praktyce teorię, że byt określa świadomość. Podobno aktorzy niekiedy tak wczuwają się w rolę, że zaczynają myśleć i działać jak odgrywana przez nich postać. "Spróbuję być k o b i e t ą - postanowiła Nastia - i może to choć trochę roztopi lód, który sprawia, że cała w środku zamarzłam, że stygnie mi dusza".
Przed zejściem na śniadanie podmalowała jasne brwi i rzęsy, leciutko pociągnęła usta szminką, włożyła kolorową koszulkę, a na wierzch nie bluzę od dresu, tylko długi, czarny, puszysty blezer, przy którym rozpuszczone jasne włosy wydawały się niemal platynowe. Wzięła do ręki flakon perfum Climat i po chwili odstawiła go na miejsce: gdzieś czytała, że perfumowanie się przed śniadaniem jest w złym tonie.
Schodziła do jadalni, starannie kontrolując ruchy i postawę, i czuła się radośnie pobudzona. Wygląda na to, że lekarstwo działa.
Pakując do torby rzeczy potrzebne na basen, Nastia zdjęła z wieszaka w łazience kostium kąpielowy, zamyśliła się na sekundę i zdecydowanie go odwiesiła. Trzeba być konsekwentną, powiedziała sobie, i wyjęła nowy, bardzo śmiały, jeszcze w ubiegłym roku przysłany przez matkę ze Szwecji i dotąd tkwiący w opakowaniu. Chcąc trenować erotyczny język ciała, należy odpowiednio wyglądać.
Nastia przymierzyła kostium i zawahała się: otóż wyglądała w nim jak dziewczyna z jakiegoś "męskiego" czasopisma. A, co tam, i tak na basenie po jedenastej nie ma nikogo prócz niej, ćwiczy całkiem sama. Większość kuracjuszy pływała albo rano, albo od piątej do siódmej wieczorem. Pora między jedenastą a obiadem była martwa i dlatego Nastia wybrała ją na codzienną gimnastykę.
W wodzie rzetelnie wykonała wszystkie ćwiczenia, przepłynęła zalecaną liczbę długości basenu, a potem zaczęła dokazywać. Weszła po drabince, wdrapała się na brzeg, przeszła na drugą stronę, zeszła, przeszła w wodzie do przeciwległej drabinki - i wszystko od początku. Ruchy powinny być wdzięczne, powtarzała sobie, łagodne, podniecające, jak gdyby patrzył na ciebie najwspanialszy mężczyzna na świecie i jakbyś koniecznie chciała mu się spodobać, obudzić w nim pożądanie, sprawić, żeby zakochał się w tobie natychmiast i na długo. Niełatwe zadanie!
Wykonała zamierzony cykl cztery razy i poczuła, że jest bardziej zmęczona niż po dwóch godzinach wodnej gimnastyki. Ciało było jej posłuszne, umiała naśladować dowolne ruchy, od szybkiej, rozjuszonej tygrysicy po łagodną puszystą koteczkę.
Naśladowanie różnych ludzkich typów było jej skrywanym hobby. Ale co innego trochę potrenować (oczywiście w domu i oczywiście z przerwami) i kilka minut powygłupiać się przed lustrem, a zupełnie co innego przez dłuższy czas utrzymywać się w roli. To bardzo męczące. Pora kończyć ten cyrk.
Nastia podniosła głowę i spojrzała na zegar wiszący wysoko pod sufitem - sterczała w basenie już dwie i pół godziny, wkrótce będzie obiad. Ukośny promień jesiennego słońca wpadł przez szybę, odbił się od lśniącej powierzchni tuż pod zegarem i na sekundę oślepił Nastię. Zmrużyła oczy i energicznie ruszyła do szatni.

- Chcę mieć właśnie tę - powiedział Zarip, oblizując wyschnięte wargi.
Przyjechał do "Doliny" po raz pierwszy i pokazywano mu pomieszczenie, z którego będzie mógł obserwować proces selekcji. Był to mały, ciasny pokoik na drugim piętrze skrzydła zabiegowego. Pod wiszącym na ścianie kalendarzem ze zdjęciami kotów i psów mieściło się lustrzane okienko wychodzące na basen.
- To jest kuracjuszka - odpowiedział przystojny, atletycznie zbudowany mężczyzna o ciemnych oczach i jasnych włosach. - Dziewczęta zostaną przywiezione wieczorem, wtedy pan sobie wybierze.
- Nie, chcę tę dziewczynę. - Zarip błysnął oczami, na jego zapadniętych policzkach ukazały się czerwone, gorączkowe wypieki.
"Psychopata - pomyślał ze złością jasnowłosy. - Jak się taki zaprze, to nie sposób go przekonać. Wszystko jest dobre w naszym biznesie prócz klientów".
- Najpierw niech pan rzuci okiem na te, które panu zaproponujemy - rzekł ugodowo. - Może któraś jeszcze bardziej przypadnie panu do gustu.

Zarip kiwnął głową, ale widać było, że ustąpił tylko dla zachowania pozorów.
- Kiedy przywiozą dziewczęta?
- Między dziewiątą a dziesiątą wieczór. Na razie może pan wypocząć, w pawilonie podadzą panu obiad. Ma pan do dyspozycji masaż i saunę.
- Nie chcę. Pójdę się przespać. Kto oprócz mnie będzie tu dziś wieczorem?
- Jeszcze dwóch gości. Bardzo mili ludzie, proszę się nie obawiać. Już od dawna do nas przyjeżdżają i zawsze wyjeżdżają zadowoleni. Kotek, odprowadź gościa do pawilonu.
Do pawilonu Zarip udał się w towarzystwie masywnego, ale tłustawego Kotka, właściciela wysokiego tenoru, zupełnie niepasującego do jego postury. Zarip położył się na kanapie i pogrążył w słodkich marzeniach o dziewczynie, którą dopiero co widział w basenie przez weneckie lustro. Aż dziw, jaka piękna! To właśnie ją widział Zarip w swych niespokojnych snach, jasnowłosą, delikatną, kruchą, seksowną. I oto jest tutaj, na wyciągnięcie ręki. Nieważne, że nie należy do "tamtych", niech ją zmuszą siłą, on pragnie tylko jej i żadnej innej!
Zarip wyobraził sobie, jak dziewczyna się rozbiera, jak się z nim kocha. O tak, on ją zmusi, by robiła wszystko, czego Zarip nie może dostać od kobiet u siebie w domu, w uzbeckiej wsi. Wszystkie te sztuczki, które oglądał w mieście na kasetach porno, ale które go nie podniecały, ponieważ uprawiano je nie z nim. A teraz zrobi to sam, będzie się upajał tymi długimi, jasnymi włosami, białą skórą, zgrabnym ciałem. A szyja! Jej szyja! Z jakąż rozkoszą obejmie ją dłońmi i będzie ściskał, ściskał, coraz mocniej i mocniej, aż wetchnie głęboko w siebie duszę opuszczającą ciało wraz z ostatnim oddechem... A potem będzie oglądał film i wspominał... Inna! Też coś! Nie ma drugiej takiej jak ona. Albo ta - albo żadna.


Swietłana Kołomijec już drugą godzinę siedziała przed lustrem, nakładając na twarz specjalny makijaż, który stosują sportsmenki uprawiające pływanie artystyczne. Sama Swietłana uprawiała sport tylko w szkole, a i to nie pływanie, ale siatkówkę. Oczywiście - uśmiechnęła się w duchu, jej obecny, najstarszy na świecie zawód to też pewnego rodzaju sport.
...Jakieś trzy miesiące temu Swieta przeczytała ogłoszenie oferujące młodym, atrakcyjnym dziewczętom pracę sekretarek w firmach krajów Bliskiego i Środkowego Wschodu, mających rosyjskich partnerów. Na nic specjalnie nie licząc, wysłała pod wskazany adres list z fotografią i bardzo się zdziwiła, kiedy otrzymała odpowiedź. Proponowano jej, by przyjechała do Miasta na rozmowę wstępną między 20 a 27 października, w dniu, który jej będzie odpowiadał. Niewiele myśląc, Swietłana wsiadła do samolotu i przyleciała do Miasta.
Rozmawiał z nią jakiś nerwowy typ o końskiej twarzy, ale podobało jej się, że nie próbował wciskać kitu, tylko od razu powiedział, o co chodzi. Rosyjskie piękności są bardzo cenione na Wschodzie i wielu zamożnych mężczyzn chciałoby je wziąć na utrzymanie. Dziewczyna będzie żyć w luksusowych warunkach, we własnym domu, może niewielkim, ale ze służbą, będzie miała wikt, stroje, biżuterię, sama zaś powinna być oddaną, namiętną, bezpruderyjną kochanką. Kiedy się znudzi swemu opiekunowi, otrzyma coś w rodzaju odprawy pieniężnej i będzie mogła wrócić do Rosji.
Swietę zaproszono na rozmowę, ponieważ pewien turecki milioner wybrał właśnie jej fotografię. Oprócz niej jednak spodobało mu się jeszcze kilka dziewcząt, więc aby mógł dokonać ostatecznego wyboru, trzeba mu umożliwić dokładniejsze obejrzenie kandydatek. Klient prosił, by sfilmowano na taśmie wideo dziewczęta w basenie - taki ma kaprys, uważa, że w wodzie najlepiej się uwydatnia charakter kobiety, jej gracja, a przy okazji defekty, jeżeli oczywiście takowe są.
Jeśli klient wybierze ją, Swietę, firma pomoże jej załatwić paszport, wizę, kupi bilet i wyprawi ją w podróż.
- A jeśli mu się nie spodobam? - spytała Swieta.
- Na to nic się nie poradzi. Jeżeli pani chce, zatrzymamy kasetę w naszym banku danych; mamy wielu zleceniodawców, więc miałaby pani spore szanse. Jest też inna możliwość: jeśli ma pani kłopoty finansowe, może pani wystąpić w filmie porno. Kaseta zostanie wysłana z Rosji, robimy filmy tylko dla klientów zagranicznych i tylko na indywidualne zamówienia, z uwzględnieniem upodobań i życzeń i oczywiście bez kopii. Jest pani ładną kobietą, więc sądzę, że tak czy owak nie przyjechała pani na próżno.
- Dobrze by było - rzekła z uśmiechem Swieta. - Jak długo trzeba będzie czekać na odpowiedź?
- Trzy, cztery dni po zdjęciach w basenie, góra tydzień. Nawet nie musi pani wyjeżdżać z Miasta. Umieścimy panią w kwaterze prywatnej, wyżywienie i mieszkanie na koszt firmy. Ale pod jednym warunkiem: z mieszkania może pani wychodzić tylko w towarzystwie pracowników firmy.
- Po co takie środki ostrożności? - zdziwiła się Swieta.
- To nasza sprawa - odparł krótko typ o końskiej twarzy. - Ja pani przecież nie pytam, dlaczego pani nie chce obsługiwać Rosjan i gotowa jest robić to samo za granicą, i to jeszcze bez prawa wyboru. W każdym biznesie obowiązują określone zasady. Więc proszę bez zbędnych pytań.
Swietłana przyjęła to za dobrą monetę. Tak czy owak, nie miała nic do stracenia. Może popływać w basenie, pokręcić tyłkiem, potem przez tydzień wypoczywać, wysypiać się, oglądać telewizję. I pić wieczorami herbatę jak grzeczna dziewczynka. To będzie nawet miłe urozmaicenie...
Punktualnie o dziewiątej wieczorem rozległ się dzwonek u drzwi. Jeszcze raz zerknąwszy w lustro, Swietłana Kołomijec chwyciła torbę z akcesoriami kąpielowymi, poprawiła fryzurę i wyszła na ulicę, gdzie już czekał samochód. Jazda trwała krótko. Swietłanie wydało się nawet, że kierowca specjalnie kluczył, zamiast jechać prosto, chociaż ona i tak po ciemku nie rozpoznawała drogi. Samochód wjechał w wysoką żelazną bramę, potoczył się aleją i zatrzymał przy ganku, obok którego parkowały już dwa inne auta. Swietłana sięgnęła do klamki, żeby otworzyć drzwi, ale kierowca burknął, nie odwracając głowy:
- Zaczekaj.
Dosłownie po półminucie na schody wyszły dwie osoby: mężczyzna i dziewczyna. Mężczyzna wsiadł do brązowego bmw i zapalił silnik. Dziewczyna, kuląc się z zimna i otulając długim błyszczącym płaszczem, obeszła auto i usiadła na przednim siedzeniu obok kierowcy. Samochód odjechał.
- Idziemy - zakomenderował szofer.
Swietłana przebrała się w szatni i ruszyła w stronę końskiego typa, który stał przy basenie z kamerą wideo w rękach. Nikogo więcej w pomieszczeniu nie było i z jakiegoś powodu dodało to dziewczynie otuchy. Obawiała się, że przy "sesji", udając pracowników firmy, będą się kręcić rozmaici amatorzy gapienia się na ładne dziewczyny (może nawet bezpłatnie), w dodatku rozebrane. To, że człowiek z kamerą był sam, przekonało ją bardziej niż najsolenniejsze zapewnienia.
- Co mam robić?
- Nic szczególnego. Niech się pani pluska, dokazuje, pływa. Proszę się starać wyglądać kusząco. Pokazać klientowi najlepsze, na co panią stać. A ja będę kręcił. No już! - Popchnął ją lekko do wody.
Początkowo czuła się niezręcznie, nie wiedziała, co robić z rękami i nogami, nie miała pojęcia, jak "się pokazać". Potem pomyślała o domu ze służbą i spróbowała wyobrazić sobie, że pływa we własnym basenie po prostu dla przyjemności. Jej ruchy stały się miękkie, płynne, nawet kilka razy zanurkowała, wiedząc, jak pięknie wyglądają w błękitnej wodzie długie, kasztanowe włosy.
- Wystarczy! - krzyknął facet z kamerą. - Dziękuję. Może się pani ubrać.
Wychodząc na ganek w towarzystwie kierowcy, który cierpliwie czekał na nią przy szatni, Swietłana zobaczyła, że obok ich wozu stoi inny. Następna pretendentka do tureckiego tronu czekała na swoją kolej.

W pokoiku na drugim piętrze czterej mężczyźni uważnie obserwowali, co się dzieje w basenie. Kiedy pojawiła się Swietłana Kołomijec, Jurij Fiodorowicz Marcew powiedział zdecydowanie:
- Ona! Zdumiewające podobieństwo.

Wyjął z kieszeni fotografię matki i jeszcze raz spojrzał na zdjęcie, a potem na dziewczynę w basenie.

- Świetnie - odezwał się ciemnooki blondyn. - No to z panem sprawa załatwiona. Odprowadzić pana?
Marcew w milczeniu kiwnął głową.
Trzecim "obserwatorem" był starzec w doskonale skrojonym, kosztownym garniturze. Na razie żadna z dziewcząt mu się nie spodobała, ale był tu nie po raz pierwszy i wiedział, że nimfetki są przyprowadzane dopiero na samym końcu. A nuż klient wybierze sobie dziewczynę spośród starszych, pokazanych na początku. To nawet lepiej, bo baraszkowanie z nieletnimi jest sprawą zbyt ryzykowną. Należy w miarę możności starać się tego unikać. Do niego samego ta zasada się nie stosuje, on dobrze wie, czego chce, jemu takimi podstępami nikt nie zamydli oczu. On, Assanow, ma już siedemdziesiąt sześć lat i na dziewczynę powyżej trzynastu się nie zgodzi. A najlepiej, żeby była jeszcze młodsza.
Czwarty, Zarip, popatrywał w okienko tylko dla zachowania pozorów. Wiedział, że nie zadowoli go żadna z tych dziewcząt. On musi mieć tylko tę, którą widział w dzień. I dostanie ją. Bez względu na kosz

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną