Kiedy sztuka była rozrywką
Recenzja spektaklu: "Deszczowa piosenka", reż. Wojciech Kępczyński
Deszczowa piosenka, reż. Wojciech Kępczyński, Teatr Muzyczny Roma w Warszawie
Jeśli ktoś z „Deszczowej piosenki” pamięta jedynie tańczącego w strugach deszczu i wariacko się śmiejącego Gene’a Kelly’ego, to ma dobrą okazję, żeby przypomnieć sobie coś więcej. Właśnie wyszła luksusowa, zremasterowana i w najnowszej technologii Blu-ray wersja tej jednej z najlepszych filmowych komedii muzycznych (1952 r.), a warszawski Teatr Muzyczny Roma pokazał jedną z jej scenicznych wersji. Historia jest dość schematyczna – zresztą wykorzystał ją niedawno bijący rekordy w kinach i nagrodzony Oscarami „Artysta”. Hollywood, lata 20., gwiazdor kina niemego Don Lockwood (Dariusz Kordek) próbuje, z pomocą przyjaciela i kompozytora (Jan Bzdawka) i ukochanej, utalentowanej artystki (Ewa Lachowicz) odnaleźć się w filmie dźwiękowym.
Reżyser Wojciech Kępczyński postawił na zgodność z oryginałem i nostalgię za czasami, gdy kino było czystą, beztroską rozrywką. Inscenizacja nie zwala z nóg. Obok świetnych filmów à la nieme kino, wydarzeniem (za to jakim!) jest właściwie tylko jedna scena: numer „Piękna jak sen” – psychodeliczny, z tancerkami wijącymi się na zawieszonych w próżni kanapach w kształcie damskich ust. Najmocniejszą stroną spektaklu jest aktorski tercet, wspomagany przez brawurowo graną blond idiotkę Linę (Barbara Kurdej-Szatan) – pełen naturalnej witalności, zarażający optymizmem, co we współczesnym kinie i teatrze właściwie jest nie do zobaczenia. Energia bijąca od trójki przyjaciół powoduje, że wychodzimy z teatru nucąc ich wspólny numer, piosenkę „Dzień dobry”, a nie tytułową „Deszczową piosenkę”, całkiem zresztą dobrze wykonaną przez Kordka, a przez pierwsze rzędy, którym rozdano peleryny, nawet odczutą.