Ludzie i style

Chinternet

Jak wygląda internet za chińskim murem?

Chińskich internautów przed niebezpieczeństwami sieci globalnej chroni tzw. The Great Firewall (od The Great Wall, czyli Wielkiego Muru). Chińskich internautów przed niebezpieczeństwami sieci globalnej chroni tzw. The Great Firewall (od The Great Wall, czyli Wielkiego Muru). Zhang Peng / Getty Images
Im dostęp do naszej sieci blokuje władza, nam wgląd w poczynania 700 mln chińskich internautów ogranicza bariera językowa. Jak wygląda internet po drugiej stronie muru?
Polityka
Tylko nieliczni Chińczycy patrzą z tęsknotą poza wirtualny mur.Zhang Peng/Getty Images Tylko nieliczni Chińczycy patrzą z tęsknotą poza wirtualny mur.

Tekst ukazał się w POLITYCE w czerwcu 2015 r.

Na koszulkach, torebkach, plecakach – wszechobecna wieża Eiffla. Na ulicach głównych metropolii nowe modele bmw, audi czy porsche. Pomiędzy sklepami zachodnie kawiarnie (Starbucks, Costa), lodziarnie (Häagen-Dazs), restauracje (McDonald’s, KFC). W krajobrazie chińskich miast przybyszowi z Zachodu zabraknie tylko jednego: znajomych internetowych marek. Z zachodnimi iPhone’ami w dłoniach Chińczycy przeglądają sieć, której Zachód nie zna. – Internet w Państwie Środka określany jest niekiedy terminem chinternet. Część badaczy nazywa go wręcz wielkim intranetem – mówi Marcin Łaśko, badacz chińskiej sieci, której poświęcił pisany właśnie na Uniwersytecie Warszawskim doktorat.

O inności internetu w Chinach zadecydowały dwa elementy: cenzura i język. W piśmie chińskim już pojedynczy znak bywa nośnikiem znaczenia, słowem. Powinno to wpłynąć na większą kondensację informacji na stronach internetowych i łatwiejsze nawigowanie. – Ale w praktyce wcale tak nie jest. Ergonomia i przemyślana realizacja nie są priorytetami, przynajmniej tego nie widać – śmieje się Wiesław Borkowski, który kończy właśnie studia na Akademii Sztuk Pięknych w Hangzhou.

Chaos sinosieci wynika po części ze zbyt powierzchownego kopiowania zachodnich wzorców. Popularny serwis Sina Weibo przejął wiele rozwiązań od Twittera, w tym ograniczenie długości jednego postu do 140 znaków. Tyle że specyfika pisma chińskiego umożliwia zawarcie w tym limicie znacznie bogatszych treści niż w przypadku języka angielskiego czy polskiego. Tym samym gubi się kluczowa cecha mikroblogów: przymus skrótowości. – Chińskie strony internetowe często wyglądają na przeładowane treścią. Łatwo odnieść wrażenie, że są skomplikowane, niedostępne – przyznaje Marcin Łaśko. O ile więc przeciętny Polak jakoś odnajdzie się na stronach latynoskich czy afrykańskich, o tyle surfowanie po wirtualnych Chinach szybko zakończy się utonięciem.

Chińskich internautów przed niebezpieczeństwami sieci globalnej chroni z kolei tzw. The Great Firewall (od The Great Wall, czyli Wielkiego Muru). Chodzi o najbardziej wyrafinowany system cenzury na świecie, oficjalnie nazywany Złotą Tarczą. Blokuje ona dostęp do wszelkich zagranicznych stron, których treści zaprzeczają wartościom głoszonym przez władze. Za murem pozostają więc wszelkie serwisy społecznościowe (jak Facebook czy Twitter) i wyszukiwarki (na czele z Google), których administratorzy odmawiają cenzurowania wpisów użytkowników czy wyników wyszukiwań. Odcina się też krytyczne wobec władz w Pekinie media. Od trzech lat w Chinach niedostępna jest witryna „New York Timesa”. To kara za opublikowanie raportu o fortunie, jaką rodzina poprzedniego premiera Wena Jiabao zgromadziła za jego rządów. Jeśli trzeba, murem otacza się poszczególne regiony. Podczas rozruchów w prowincji Xinjiang w 2009 r. odcięto ją całkowicie od sieci, bo poprzez nią skrzykiwali się protestujący. Głównie przez Facebook – i wtedy właśnie wpisano serwis na czarną listę.

Cenzurze internetu zagranicznego towarzyszy wszechstronne „pielęgnowanie” wewnętrznego. Bieżący nadzór nad serwisami internetowymi i aktywnością użytkowników sprawuje cyberpolicja. – Świadomość istnienia tego typu służb ma zachęcać zarówno internautów, jak i dostawców treści internetowych do przestrzegania prawa – mówi Łaśko. Użytkownicy poddają się więc swoistej autocenzurze, dostawcy treści internetowych tworzą wewnętrzne sztaby kontrolne, a portale społecznościowe wprowadzają filtry, które automatycznie usuwają określone treści.

Lista zwrotów zakazanych zaczyna się od pojęć, którymi obywatele ChRL nie powinni się interesować. Są wśród nich demokracja, prawa człowieka czy dyktatura. Blokowane są też słowa nawiązujące do konkretnych wydarzeń historycznych, np. 4 czerwca – data masakry na placu Tiananmen. Nie należy się zajmować niektórymi sprawami związanymi z polityką wewnętrzną, jak Falun Gong czy niepodległość Tybetu. Ani zewnętrzną, dajmy na to granicą chińsko-rosyjską, której obecny przebieg wielu nacjonalistów uznaje za wynik zdrady stanu. Na niewiele się zda wpisywanie nazwisk dysydentów (np. noblisty Liu Xiaobo) oraz polityków, którzy podpadli najwyższym władzom. Zresztą nie tylko nazwisk. Gdy byłego członka Biura Politycznego Bo Xilaia aresztowano w związku z podejrzeniami o korupcję, od razu zablokowano także zwrot „czerwone ferrari”. Syn Bo rozbijał się bowiem po kraju takim właśnie samochodem.

Przy próbach wpisywania tego rodzaju zwrotów wyszukiwarka automatycznie przejdzie w „tryb bezpieczny” albo filtry cyberpolicji przerwą zupełnie połączenie między komputerem a serwerem wyszukiwarki. Zbyt dociekliwi otrzymują też ostrzeżenia. Wielu obcokrajowców przyjeżdżających do Chin dziwi się, że po wpisaniu na przykład hasła dotyczącego Tybetu wyszukiwarka przestaje działać, a połączenie internetowe zwalnia do granicy używalności. Tych samych haseł nie przepuszczą filtry serwisów społecznościowych.

Rezultatem ograniczeń jest swoisty wyścig cenzorów z internautami, którzy w miejsce zakazanych zwrotów wymyślają zastępniki. Stąd ponad sto pozycji liczy już lista haseł, które blokowane są przed każdą rocznicą masakry na placu Tiananmen. Najdziwniejsze to: 63+1, 65–1, wielka żółta kaczka, Gang of Four. Dwa pierwsze działania Chińczykom kojarzą się jednoznacznie z 4 czerwca. Wszyscy znają też mem, na którym czołgi z placu Tiananmen, zatrzymywane przez słynnego samotnego buntownika, zastąpiono zabawkowymi kaczkami. A nazwa popularnego zespołu postpunkowego Gang of Four w Chinach kojarzy się ze ścisłym przywództwem kraju.

Oddzielnych spisów słów zakazanych wymaga każda wrażliwa rocznica czy wydarzenie, a słowniki filtrów muszą być na bieżąco uzupełniane. Nie tylko dlatego, że internauci z Państwa Środka nie ustępują kreatywnością tym zachodnim, ale również ze względu na specyfikę języka chińskiego. – Dzięki powszechnie występującemu w nim zjawisku homofonii jest on wprost stworzony do zabaw słownych – mówi Katarzyna Pawlak, tłumaczka i autorka książek poświęconych Chinom. Jako przykład podaje promowanie przez chińskie władze harmonijnego (héxié) społeczeństwa, które spotkało się z ironicznymi reakcjami części internetowej społeczności. Szybko zaczęto używać słowa zharmonizować jako synonimu ocenzurować. – Ale jako że samo słowo héxié zostało szybko ocenzurowane, internauci zaczęli używać słowa... héxiè. Wymawianego bardzo podobnie, różnica tkwi jedynie w tonie ostatniej sylaby, ale zapisywanego zupełnie innymi znakami. I znaczącego tyle co krab rzeczny – dodaje Pawlak. Mechanizmy przeszukujące internet w poszukiwaniu wrażliwych fraz pozostały na jakiś czas bezradne.

Serwis prowadzony przez chińskich studentów Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley przygotował kiedyś leksykon chińskiego slangu internetowego. Zatytułował go dość absurdalnie: „Koń trawiasto-błotny”. – Tyle że bardzo podobnie brzmi fraza „pieprzę twoją matkę”. Jak łatwo się domyślić, tytuł zadedykowano cenzorom – śmieje się Marcin Łaśko.

Władze chińskie nie ograniczają się tylko do odcinania obywatelom dostępu do informacji, którymi już się zainteresowali. Mnożą także wysiłki prewencyjne. Zatrudniają chociażby etatowych komentatorów, których zadaniem jest „sprowadzanie dyskusji w cyberprzestrzeni na właściwe tory”. – Nazywa się ich Partią Pięciu Mao – mówi Łaśko. – Bo podobno 5 mao – około 30 gr – otrzymują za każdy wpis lub komentarz.

Zabawy językowe w chińskim internecie nie służą jedynie kontestacji władz. – Jak wszędzie służą demonstrowaniu kreatywności czy dystansu do otaczającego świata w jego różnych aspektach, np. kultury popularnej, rodziny, pracy. By przekazać własne emocje, internauci sięgają po rzadko używane znaki i nadają im zupełnie nowe znaczenie – mówi Katarzyna Pawlak, podając przykład znaku . Niegdyś oznaczał on „jasny”. Ale ze względu na wygląd służy obecnie za emotikon wyrażający bezradność czy desperację.

Rządowi chińskiemu także chodziło o kreatywność, a nie tylko bezpieczeństwo kraju, kiedy utrudniał funkcjonowanie zachodnim serwisom internetowym. Bo nieobecność zagranicznych portali społecznościowych, handlowych czy wyszukiwarek stymulowała rozkwit rodzimych odpowiedników. I tak, gdy Europejczycy, Latynosi oraz większość mieszkańców Azji i Afryki zgodnie korzystają z usług firm amerykańskich, stale podnosząc wartość tychże firm, Chińczycy wyhodowali własne potęgi internetowe. Zamiast Facebooka mają Renren. Zamiast Twittera – Weibo. Wszechstronne Google zastępuje im równie kompleksowa oferta Baidu: od wyszukiwarki po odpowiednik YouTube i serwis mapowy. A największym obecnie hitem jest aplikacja smartfonowa WeChat, służąca do rozmów, czatów, wysyłania zdjęć czy filmów. Korzysta z niej już ponad 550 mln Chińczyków – dla porównania jej zachodni odpowiednik WhatsApp na całym świecie ma 800 mln użytkowników.

Większości innych krajów nie opłacałoby się tworzyć lokalnej konkurencji dla globalnych graczy, ale Chinom ta strategia się opłaciła. Pokazał to debiut tutejszego holdingu internetowego Alibaba na nowojorskiej giełdzie, gdy na akcje firmy inwestorzy wyłożyli 25 mld dol. Najwięcej w historii światowych giełd i – co symboliczne – o 6 mld dol. więcej, niż dwa lata wcześniej zebrał Facebook.

Nic dziwnego, że ten ostatni portal usilnie stara się do chinternetu wrócić. Jego szef Mark Zuckerberg kilka miesięcy temu wprawił w zdumienie zachodnie i chińskie media, gdy przez pół godziny odpowiadał na pytania studentów pekińskiego Uniwersytetu Tsinghua... w ich ojczystym języku. Wcześniej na naukę chińskiego poświęcił całe cztery lata. Przypomnijmy: to ten człowiek, który wciąż nosi te same szare T-shirty, bo szkoda mu czasu na codzienne rozmyślania w garderobie.

Oficjalnie swój lingwistyczny wysiłek Zuckerberg tłumaczył chęcią lepszego zrozumienia żony – Amerykanki chińsko-wietnamskiego pochodzenia – oraz jej znajomych. Ale chodziło mu raczej o klientów. W Chinach z internetu korzysta już blisko 700 mln osób. Więcej niż w Unii Europejskiej i USA razem wziętych. Co minutę do sieci podłącza się tam kolejnych sto.

Tylko ułamek z nich patrzy z tęsknotą poza wirtualny mur. Na pewno informatycy i graficy, bo tylko kontakt z globalnym obiegiem cyfrowym umożliwia im dotrzymywanie tempa pędzącej sieci. Lokalni przedsiębiorcy coraz głośniej narzekają na to, że nie mają dostępu do materiałów udostępnianych przez ich zagranicznych partnerów np. w serwisie Google Docs. Podobnie aż 86 proc. europejskich przedsiębiorstw posiadających biura w Chinach deklaruje, że blokowanie pewnych stron i narzędzi utrudnia im prowadzenie biznesu. Niektóre korporacje międzynarodowe – jak ostatnio General Motors – wysyłają z tego powodu swych chińskich menedżerów do biur za granicą.

Z powodu cenzury do ojczyzny nie chcą wracać z zagranicznych uczelni chińscy stypendyści. A więc największe młode talenty. „Bo to tak, jakby wyłączyć nam jedną półkulę mózgu” – komentowała artystka, która kształciła się w Paryżu, a zainteresowanie swoimi pracami zawdzięcza właśnie internetowi. W podobnym tonie wypowiadają się chińscy naukowcy. Domagają się dostępu do najnowszych odkryć zagranicznych badaczy. „Bez tego czujemy się, jakbyśmy żyli w średniowieczu” – skarżył się historyk Zhang Qian na swoim profilu w serwisie Weibo.

W portalach społecznościowych popularny stał się artykuł biologa, który opisywał, jak on i jego koledzy marnują całą swoją energię na próby ominięcia muru. Długimi godzinami szukają i próbują zainstalować oprogramowanie VPN, które pozwala przebić się przez cenzurę. I z którym chińskie władze coraz usilniej walczą. „To zupełnie niedorzeczne – narzekał biolog. – Nazywamy się narodem, który szanuje i promuje naukę. Te bariery sugerują raczej zupełny brak szacunku dla nauki i osób w nią zaangażowanych”. Przy każdej z takich dyskusji przypomina się, że gdy we wrześniu 1987 r. wysyłano z Chin pierwszego maila, jego treść brzmiała: „Ponad Wielkim Murem sięgamy ku każdemu zakątkowi świata”.

– Gdy na początku lat 90. chińskie władze zdecydowały się rozwijać infrastrukturę telekomunikacyjną, chodziło głównie o względy gospodarcze. Przywódcy ChRL dobrze rozumieli zagrożenia, jakie globalna sieć niesie ze sobą dla państwa autorytarnego – tłumaczy Marcin Łaśko. Brak kontroli zagrażałby stabilności państwa. Kontrola przesadna zniechęciłaby obywateli do korzystania z sieci i zahamowała rozwój technologii. Mamy więc kompromis. – Internet wciąż pozwala na większą swobodę wypowiedzi niż media tradycyjne. I większości użytkowników zależy jedynie na tym, by kontrola sieci nie ingerowała zanadto w ich życie prywatne – przyznaje Łaśko. – Można odnieść wrażenie, że realia internetu w tym kraju najbardziej przeszkadzają ludziom żyjącym daleko od jego granic.

Stąd też dysonans pomiędzy miłością, jaką Chińczycy darzą Marka Zuckerberga, a powszechnym brakiem zainteresowania jego serwisem. „Sądzisz, że przyjazd tutaj i rozmawianie po chińsku przekona rząd, aby dał Facebookowi zielone światło? – pisał jeden z internautów w serwisie Weibo tuż po głośnej konferencji. – Pozwól, że nauczę cię pewnego pekińskiego określenia: zapomnij o tym”.

***

Polacy planujący wizytę w Chinach i uzależnieni od usług Google czy Facebooka powinni się zaopatrzyć we wspomniane oprogramowanie VPN jeszcze przed wyjazdem z kraju. W zależności od pory dnia przejście przez mur zajmuje zazwyczaj od kilkunastu sekund do kilkunastu minut.

Polityka 24.2015 (3013) z dnia 09.06.2015; Ludzie i Style; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Chinternet"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną