Twierdzi, że pochodzi ze Szwecji, ale nie wiadomo, jak się nazywa, nie wiadomo, jak wygląda, i trudno w ogóle wywnioskować, dlaczego w internecie robi kulinarny show akurat dla Polaków. Nazwał siebie Food Emperorem – cesarzem kuchni, bo przy garach lubi epickość, rozmach i brak ograniczeń. Gotuje niekonwencjonalnie, jednak to nie brawurowe przepisy na pierogi czy baraninę zapewniły mu szaloną i wyjątkową popularność. Raczej uroczo niezdarna polszczyzna i repertuar polskich przekleństw, którymi włada równie wprawnie jak chochlą.
Serwuje kurczaka. Jak zaznacza: „z piwem w d…”. „Tiramisu, że aż jaja bolą”. Albo „gołąbki popieprzone po szwedzku”. To dania, których nazwy jako tako przystają do polskiej kultury językowej. Bo w jego jadłospisie jest też np. „bigos wkur…”. Scenariusz filmików jest zwykle podobny – pitraszeniu towarzyszą symfonie jak z „Gladiatora”, zaś narrator bez twarzy (Emperor od początku ukrywa swoją tożsamość) dawkuje napięcie, by na koniec wybuchnąć okrzykiem: „K… to jest tak dobre, że aż…” – i tu najczęściej naprawdę karkołomna wiązanka łaciny. Trzeba to zobaczyć.
– Polskie przekleństwa są fantastyczne, tak dobre jak polskie jedzenie. Szwedzi, jak chcą kogoś obrazić, to mówią: „ty diable!”. Co to za nudy. Nie to co u Polaków, którzy na przykład mają tyle cudownych określeń na genitalia – mówi równie rozbawiony co tajemniczy gwiazdor serwisu YouTube, dodając, że i jedzenie, i szpetne bluźnierstwa poznał podczas pobytów w Warszawie i Gdańsku.