Gdybyśmy wprost tłumaczyli angielski termin rage room (lub anger room), wyszedłby „pokój wściekłości”. To miejsce, gdzie wyładujemy złość za pieniądze – wcale niemałe, bo jednoosobowe, półgodzinne wejście do pokoju to koszt powyżej 100 zł. Obcojęzyczna nazwa to ślad historii rage roomów, które zakładano od lat w Stanach Zjednoczonych, we Włoszech, w Serbii czy Rosji. Dodatkowy rozgłos niszowe dotąd zjawisko zdobyło w październiku ubiegłego roku, kiedy media obiegła informacja, że sam Kanye West – amerykański raper i producent muzyczny, a prywatnie mąż Kim Kardashian – stworzył sobie prywatny anger room, w którym może się bez przeszkód odstresować.
W Polsce pokojów wściekłości jest kilka, m.in. we Wrocławiu, w Katowicach czy Warszawie. Pierwszy otwarto w listopadzie ub.r. w Łodzi. – Syn mojego męża był w Stanach Zjednoczonych i tam usłyszał o tego typu miejscu – opowiada Anna Karolczak-Hoffmann, właścicielka tamtejszego rage roomu, który działa pod szyldem EXITchampions. – Kiedyś zupełnie przypadkiem w rozmowie opowiedział nam o nim, co potraktowaliśmy wtedy jak ciekawostkę, ale ziarno zostało zasiane.
Rage room otworzyli najpierw na próbę. To był dodatek do escape roomów (pokoje, w których ludzie dają się dobrowolnie zamknąć, by samodzielnie odkryć sposób ucieczki – por. POLITYKA 18/15), które prowadzi ta sama firma. – Na naszych klientach przeprowadzaliśmy testy, czy podoba im się taka zabawa. Oni przychodzili do escape roomu, a my pytaliśmy, czy chcą zobaczyć, jak to jest rozbić telewizor.