Lizbona, jeszcze 10 lat temu nieco senne, melancholijne, urocze miasto, bardzo się zmieniła. Atrakcją portugalskiej stolicy były żółte tramwaje i koncerty fado, na które stale można było natrafić. Dziś mieszkańcy nie jeżdżą starymi tramwajami (numer 28 czy 15), bo są niemiłosiernie zatłoczone, w dodatku można w nich zostać okradzionym. A prawdziwe fado, choć rozbrzmiewa nadal, to ukryło się w lokalnych tascach, czyli tradycyjnych barach, do których turyści rzadko zaglądają.
Kiedyś zwiedzali Lizbonę głównie na piechotę. Teraz poruszają się samochodzikami go-car, które miały wkomponować się w krajobraz miasta, bo są w tym samym kolorze co słynne tramwaje. Wyglądają jednak groteskowo, trochę jak w Disneylandzie. Są głośne, w dodatku dobiega z nich głos lektora, który mechanicznie opowiada, co turysta widzi na trasie.
Podobnie uciążliwe są segwaye i tuk-tuki. Małe silniczki niemiłosiernie wyją. Są miejsca, gdzie tworzą się z nich korki. A przewodnik, który nie zawsze ma dobry sprzęt, podnosi głos, by dotrzeć z opowieścią do wszystkich uczestników wycieczki. Sytuacja utrudnia mieszkańcom codzienne funkcjonowanie i często ich po prostu irytuje.
Grupa aktywistów z Portugalii nie chce, by Lizbona stała się kolejnym modnym miastem, jak Wenecja czy Barcelona. Zaangażowali się w projekt – jak sami mówią – ochrony miasta i uruchomili stronę „Lisboa-does-not-love”, która w kilku językach opisuje miasto i jego uroki, ale zwraca też uwagę na negatywne skutki masowej turystyki.
Tylko po angielsku na Alfamericanie
Jedna z mieszkanek Lizbony opowiadała, że w nowo otwartej knajpce w dzielnicy Alfama menu było dostępne tylko po angielsku. Kiedy chciała zamówić coś po portugalsku, okazało się, że kelner nie zna języka.