Katastrofalna porażka Legii. Byłoby lepiej, gdyby jej w Lidze Mistrzów nie było
Zgodnie z przewidywaniami Legia pokazała, że wyczekiwany od lat awans do Ligi Mistrzów przyszedł w najgorszym dla klubu momencie.
W meczu z Borussią mistrz Polski tracił gole jak na podwórku, ale na szczęście dla Legii Borussia nie grała jak na podwórku, gdzie obowiązuje prawo dżungli, dla słabych nie ma litości i trzeba mu nastrzelać tyle goli, żeby poszło w pięty. Borussia, nawet mając w składzie paru nastolatków, to jest klasowa drużyna, która wie, że po zdobyciu trzech goli w niespełna 20 minut trzeba spuścić z tonu, dograć do końca przesadnie się nie wysilając, bo zaraz są mecze w Bundeslidze, gdzie każdy rywal przerasta mistrza Polski o klasę.
Bawiąc się piłką Borussia strzeliła Legii sześć goli, a Legia nie potrafiła zdobyć się na poważną odpowiedź, bo nie jest poważnym zespołem. Od dłuższego czasu w Legii się nie buduje tylko kleci. Niejeden wartościowy z punktu widzenia stabilizacji drużyny piłkarz został sprzedany przy pierwszej nadarzającej się okazji, nawet w perspektywie gry w europejskich pucharach. Nie ma w klubie mądrych, którzy potrafiliby przewidzieć, że taka polityka musi prędzej czy później skończyć się katastrofą. Liczy się tylko szybki, doraźny zysk z transferów, bo panuje jakaś irracjonalna wiara, że każdą dziurę da się załatać.
Otóż ten sezon, gdzie jak na razie każdy transfer to niewypał, pokazuje, że się nie da. Ktoś powie, że te transfery inne być nie mogą, bo Legia, dla której szczytem rozrzutności jest zapłacić za piłkarza pół miliona euro, przebiera na rynku wśród asortymentu trzeciego gatunku. Prawdopodobieństwo, że trafi się zawodnik, który od razu wniesie do zespołu pożądaną jakość jest niewielkie, a nawet gdy się uda, jak w przypadku napastnika Nikolicia, wystarcza co najwyżej na polską ligę.
Alternatywą dla kupowania kotów w roku jest praca u podstaw, czyli szkolenie piłkarzy na własnych śmieciach.