Centymetry do medalu
Rozczarowanie to mało powiedziane. Skoczkowie bez medalu w pierwszym olimpijskim konkursie
Bajka pisała się sama. Stefan Hula, przez długie lata trzeciorzędna postać w polskich skokach, nieznający posmaku podium w konkursach indywidualnych, niełapiący się nawet do medalowych drużyn, rozdarty między profesjonalnym sportem a pomocą małżonce w szyciu kombinezonów dla skoczków, sam obsadził się w roli faworyta do olimpijskiego złota. W pierwszej serii wyszedł mu skok życia, przewaga nad rywalami była niemała; szczęście wydawało się blisko jak nigdy. Niestety, w drugiej nastąpiło déjà vu z niedawnego konkursu w Zakopanem. Tam też po pierwszej serii prowadził, ale słabszy drugi skok sprawił, że nie wystarczyło nawet do miejsca na podium.
Konkurs nabrał gorzkiego smaku
Nieszczęść było więcej. Kamilowi Stochowi zabrakło błysku, Maciej Kot nie wzniósł się ponad tegoroczną przeciętność, Dawida Kubackiego zdusił wiatr. I tak konkurs, który miał być paradą polskich skoczków, rozbudzających nadzieje trwałą obecnością w czołówce podczas kwalifikacji i serii treningowych, nabrał gorzkiego posmaku. Wiatr, owszem, mieszał szyki, znów liczył się wpisany w skoki łut szczęścia, ale twierdzenie, że tylko naszym orłom wiało w oczy, to chyba nadużycie. Żeby znaleźć się na podium, trzeba było wyrównać rekord skoczni albo, jak to się mawia, oddać dwa bardzo dobre skoki. Bardzo dobry i dobry to było na medal za mało.
W pierwszych rozgoryczonych komentarzach z polskiej ekipy padły ostre słowa o tym, że olimpijski konkurs był parodią, że o sprawiedliwych szansach nie było mowy, a organizatorzy nie potrafili się w tym pogodowym chaosie odnaleźć. Ale przecież po to wprowadzono w skokach narciarskich elementy sprawiedliwości, czyli przeliczanie na punkty dodatnie lub ujemne siły wiatru i uwzględnianie w punktacji wysokości belki startowej, żeby wreszcie raz na zawsze skończyć z tematem przypadkowych zwycięzców.