Wirtualne pocztówki z wakacji, ale i obrazki z codziennego życia, trafiają do serwisów społecznościowych błyskawicznie i hurtowo. Nawet na wakacje jeździmy coraz częściej do miejsc, które dobrze prezentują się na zdjęciach. Paroletni trend jeszcze przyspieszył, co jest wynikiem stale rosnącej popularności wszystkiego, czego dotknął w ostatnich latach Mark Zuckerberg – Facebooka (nawet afery nieszczególnie mu szkodzą), Instagrama i komunikatora tekstowego WhatsApp.
Sam Instagram nadal jest bezkonkurencyjny w swojej niszy – czyli w segmencie serwisów fotograficznych. Co miesiąc z aplikacji korzysta miliard osób. Jeszcze w 2017 r. średnia wynosiła 800 mln. Gdy Twitter hamuje, a Snapchat przeżywa finansowe turbulencje, Instagram niezmiennie się pnie. Do tego stopnia, że wylewa się już ze smartfonów i płynnie wchodzi w rzeczywistość. Projektowanie budynków i atrakcji turystycznych „pod Instagram”, oferowanie podróży szlakami, które są wyjątkowo „fotogeniczne”, albo przyrządzanie estetycznych dań w estetycznie urządzonych restauracjach – to jak podsuwanie ludziom gotowych, idealnych kadrów do szybkiego uwiecznienia. Trochę jak wirtual w realu. Potem znów przenoszony do wirtualu – i tak w kółko.
Fajerwerki na talerzu
„Nazwijcie ten fenomen instagramizacją świata” – pisze Emily Matchar w felietonie dla portalu Smithsonianmag.com, zauważając, że przestrzenie prywatne i publiczne zmieniają się subtelnie, ale w dość czytelnym kierunku – wszystko wkoło ma być po prostu fotogeniczne. Tak by zdjęcia, które przy każdej okazji wykonujemy, były instagrammable, czyli – jak to tłumaczy słownik miejskiej angielszczyzny – nadające się do publikacji w sieci. Estetyczne i miłe dla oka, pokazywane szerszej publiczności bez większego obciachu.