Miano najniższego punktu na Ziemi może być mylące, bo przecież krajobraz obu brzegów Morza Martwego bywa górski. Różnice wysokości sięgają ponad kilometr – od przeszło 400 na minusie do prawie 800 m n.p.m. – a woda, drążąca od stuleci skały, tworzy malownicze wąwozy. Nic dziwnego, że po obu brzegach dziesiątki wycieczek brodzą pośród palm i innej tropikalnej roślinności. A woda, sięgająca po kolana, kostki, a czasem i po pas, ochładza ich uczestników podczas wyprawy w terenie, gdzie przez większą część roku jest powyżej 30 st. C.
W takich warunkach wolny czas spędzają arabskie rodziny z dziećmi (które przyniosą tu dzbanek do herbaty i patelnie, urządzając sobie piknik), rezerwiści izraelskiej armii i radykalni syjoniści (którzy przyjdą „manifestować budowę narodu”, o czym za chwilę) oraz zagraniczni turyści (którzy połączą wycieczkę ze wspinaczką linową pod okiem lokalnego przewodnika).
Oczywiście prawdopodobieństwo, że Żydzi i Arabowie spotkają się ze sobą na szlaku w tak skonfliktowanym regionie, jest niewielkie. Miejsca wydają się do siebie podobne, ale nie do wszystkich dostęp jest równy – rozwijająca się przez lata turystyka piesza na Bliskim Wschodzie rządzi się swoimi prawami.
Polityka na szlaku
Trend pieszych wypraw zapoczątkowali tu żydowscy imigranci z Europy na początku ubiegłego wieku, którzy – jak zauważa kulturoznawczyni Tamar Katriel – „połączyli niemiecki etos organizacji młodzieżowych ze zredefiniowaną przez syjonizm tęsknotą za Izraelem”. Wycieczki od lat nie służą dawnym celom – czyli działalności wywiadowczej i poznawaniu nowego kraju – ale w dalszym ciągu widoczna jest w nich ideologia. Jak wynika z badania przeprowadzonego przez uniwersytet w Hajfie wśród Izraelczyków, którzy przeszli Israeli National Trail (główny szlak wzdłuż całego kraju), 76 proc.