Było ich trzech, jeden bardziej anonimowy od drugiego. Kambodżanin Vanna Ly, Szwed Mats Hartling oraz Polak Adam Pietrowski. Z legendy dorobionej na potrzebę przedstawienia się polskiej opinii publicznej: Ly jest członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej, swego czasu miał przyjemność poznać papieża Wojtyłę, jest potentatem na rynku nieruchomości, po prostu rekinem, jakiego polski biznes jeszcze nie widział. Hartling zarządza dużym funduszem kapitałowym, a Pietrowski jest wziętym agentem piłkarskim. Razem posiadają tyle milionów, że nie ma takiej zachcianki, której musieliby sobie odmówić. Kupić Wisłę? Czemu nie? Zrobią z niej polski Manchester City, Vanna Ly ma bowiem za partnerów biznesowych szejków bawiących się w futbol przez duże F. Gdzieś miał nawet z nimi wspólne zdjęcia, ale się zapodziały.
Pogrzebano w internecie, wykonano kilka telefonów i okazało się, że Vanna Ly ma spółkę zarejestrowaną na luksemburskiej wsi, jej aktywa wynoszą 2 tys. euro – przynajmniej tyle wynosiły w 2016 r., bo nowszych sprawozdań finansowych brak. Pod adresem funduszu wskazanego przez Hartlinga w Londynie mieści się sklep z cygarami (biura, jak twierdzi Hartling w rozmowie z portalem gazeta.pl, znajdują się nad sklepem), zresztą on sam odszedł z firmy półtora roku temu. Pietrowski reprezentuje piłkarzy ósmej kategorii, a żeby dopiąć biznes, umieszcza na facebookowym profilu swojej agencji również ogłoszenia różne. W rodzaju: praca monter/spawacz, stal czarna, Wolfsburg. Stawki: od 14 do 20 euro za godzinę.
Co prześwietlili dziennikarze, umknęło władzom Towarzystwa Sportowego Wisła. Podpisali z egzotycznym tercetem umowę sprzedaży klubu. Nowi właściciele mieli przejąć klub za złotówkę, spłacając jednocześnie do końca ubiegłego roku ponad 12 mln najpilniejszego zadłużenia.