W Legii Warszawa i Lechu Poznań zrzucono z pokładu trenerów, kluby – po zwycięstwach w ostatniej kolejce – chwilowo złapały oddech i uciszono krytyków wykreowanym na chybcika wrażeniem, że pod alarmowym dowództwem obaj ligowi potentaci wkraczają w nowy, wspaniały świat. Nie zmienia to faktu, że według prognoz na tym etapie Ekstraklasy mieli już zostawić konkurencję w tyle, tymczasem w większości meczów rundy wiosennej piłkarze Lecha i Legii kopali się po czołach, piłka odbijała się od nich jak od manekinów, generalnie – nie robili na boisku wiele, by uzasadnić swoje zarobki liczone w setkach tysięcy złotych, przechodzących niekiedy nawet w milion z niemałym hakiem. Opinia, że grali na złość trenerom, byle doprowadzić do ich zwolnienia, nawet kosztem porażek i rujnowania wizerunku klubu, też ma swoich zwolenników.
Odpowiedzialność trenera za to, że jego zawodnik przewraca się na piłce albo z trzech metrów nie umie trafić do bramki, jest raczej niewielka, ale stara futbolowa prawda głosi, że jak nie idzie, to drużynie niezbędny jest wstrząs, a nic tak wstrząsu nie zapewnia jak zwolnienie trenera, którego – jak wiadomo – zwolnić łatwiej, a na pewno taniej niż piłkarzy. W ostatnich dniach do Ricardo Sa Pinto (Legia) i Adama Nawałki (Lech) dołączył Kibu Vicuna z Wisły Płock, a Zbigniew Smółka został przez szefów Arki Gdynia odprawiony tuż przed prestiżowymi derbami z Lechią Gdańsk, gdy do meczu pozostawała niecała godzina.
Czytaj także: Dlaczego źle się dzieje w polskiej piłce
Po co w ogóle szkoleniowcy w Ekstraklasie?
Bez trenera na ławce piłkarze broniącej się przed spadkiem Arki zagrali zresztą całkiem niezłe spotkanie, byli bliżej zwycięstwa niż liderująca w tabeli Lechia, co zdaniem niektórych każe powątpiewać, czy w polskich futbolowych realiach szkoleniowiec jest w ogóle potrzebny. Ekstraklasa jest zdominowana przez pospolitą kopaninę, a skoro tak, trudno podejrzewać, by stał za tym wyrafinowany plan trenera. Inaczej mówiąc: trener może się starać, wbijać piłkarzom do głowy taktykę i inne elementy futbolowego abecadła, a oni potem wychodzą na boisko i grają tak, jak potrafią, a raczej, z uwzględnieniem tego, czego nie potrafią, ograniczeni własnymi mankamentami. Trener może przed meczem wyznaczyć do wykonywania rzutów wolnych określonego piłkarza – w Legii był to pewnie Sebastian Szymański, który dopiero co w meczu reprezentacji młodzieżowej strzelił fantastycznego gola Anglikom – a jak przychodzi co do czego, koledzy z zespołu nie dopuszczą go do piłki. Jak to miało miejsce w meczu Legii z Wisłą, przegranym 0:4.
Zwolnienie trenera na godzinę przed meczem nie wystawia najlepszego świadectwa jego przełożonym, ale władze Arki można tam jeszcze jakoś zrozumieć – spadek z Ekstraklasy bywa dla wielu zespołów początkiem końca, stąd nerwowe ruchy. Wisła Płock jest zresztą w identycznej sytuacji. Dużo trudniej nadążyć za logiką, jaką kierują się właściciele Lecha i Legii. Zarówno Sa Pinto, jak i Nawałka przejęli zespoły w biegu (w trakcie rundy jesiennej) i skupili się na tym, by gasić pożar. Ze strony ich pryncypałów padły szumne deklaracje, że pod wodzą nowych szkoleniowców będzie realizowany projekt obliczony na lata.
Czytaj także: Jak nasza Ekstraklasa nie poznała się na Paulinho
Zakładnicy krótkowzroczności właścicieli klubów
Gdyby byli uczciwi, powinni dodać, że jest to projekt na lata, ale tylko pod warunkiem, że w najbliższym możliwym terminie uda się zdobyć mistrzostwo Polski. W praktyce nie ma więc czasu na budowanie metodą prób i błędów, jest presja wyniku oraz wymóg nieomylności. Inna sprawa, że obaj trenerzy zrobili wiele, by przysporzyć sobie wrogów – nosili swoje ego na wysokości drugiego piętra, emanowali poczuciem wyższości, a Sa Pinto na dodatek dał się poznać jako furiat usprawiedliwiający porażki spiskami. Ale takie cechy to po prostu nieodłączne składniki mocnej i trudnej osobowości, która, jak można było usłyszeć w chwili, gdy Nawałka i Sa Pinto byli zatrudniani, jest teraz w drużynach najbardziej potrzebna. Jak to się mówi: widziały gały, co brały.
Jaki by ten charakter trenerów nie był, i tak ich nie zbawi, bo stają się zakładnikami krótkowzroczności szefów klubów. Właściciel oraz prezes Legii Dariusz Mioduski wyznał ostatnio rzecz przejmująco smutną, a mianowicie że od Legii nie należy oczekiwać, iż będzie prowadzona i zarządzana w sposób projektowy, gdyż zawsze na pierwszym miejscu jest zdobycie mistrzostwa Polski. Należy to osiągnąć bez względu na wszystko, w razie potrzeby opierając się na sprowadzanych z zagranicy na łapu-capu piłkarzach, którzy ten doraźny cel zapewnią, nawet z pełną świadomością, że traktują klub jak dojną krowę i stację przesiadkową jednocześnie.
Czytaj także: Wyzwiska na boisku