Wczorajszy mecz reprezentacji Polski i Izraela, rozgrywany w Warszawie w ramach eliminacji do Mistrzostw Europy, od początku miał potencjał na wzbudzenie kontrowersji. Samo skojarzenie w jednej grupie Polski i Izraela było gotowym podtekstem do komentarzy na temat najnowszej historii obu krajów – tak jakby spotkanie 22 zawodowych piłkarzy miało jakikolwiek związek np. z debatą wokół kwestii odszkodowań za mienie żydowskie utracone po II wojnie światowej.
Mecz Polska–Izrael, wygodny pretekst
Czym bliżej samego wydarzenia, tym nastrój gęstniał, zwłaszcza w internecie. Nie było chyba ani jednego portalu o tematyce sportowej, ani jednego tekstu zapowiadającego oba składy, pod którym nie znalazłyby się komentarze o „wystrzelaniu Żydów raz a dobrze” czy zamianie Stadionu Narodowego w „sportowy obóz zagłady”. Uwadze pozornie dowcipnych internautów nie uszedł też fakt, że sędzią meczu był Niemiec, a trenerem kadry Izreala – Austriak o inicjałach A.H. Idealny materiał na memy.
Moim osobistym faworytem była mimo wszystko kopiowana w niesamowitym tempie kalka o Polakach, którzy na mecz powinni wyjść „w ustawieniu 4-4-7”, nawiązującym do słynnej amerykańskiej ustawy 447, dotykającej właśnie kwestii żydowskiego mienia powojennego. Formacja 4-4-7, choć piłkarsko nierealna (zakładałaby o pięciu zawodników więcej, niż pozwalają przepisy), miała być symbolem bojowego nastawienia podopiecznych Jerzego Brzęczka przeciwko – a jakże! – „drużynie Żydów”.