Legenda o tym kamiennym niedźwiedziu z Warszawy, co go nadaremno ludzie ujeżdżają
Rzecz dzieje się na Mazowszu w czasach, kiedy 200 m od Pałacu Kultury jedyną rozrywką było gapienie się na drzewa. Gdzieś między tymi drzewami żył sobie gość o imieniu Sędzimir – fachowiec od pszczół, ale nie Wodecki, tylko zwykły bartnik. Miał żonę (imię nieważne, bo i tak zaraz zginie), córkę Milenę i syna Gniewka. Wszystko fajnie, więc – jak się domyślacie – coś się zaraz pochrzani.
Czytaj też: Legenda o trzech faunach, czyli kto ten (nie)cały Śląsk wymyślił
Niedźwiedzi kryzys tożsamości
No i się pochrzaniło. Sędzimir złapał gościa, który mu odstawiał „Ocean Eleven: edycja Stumilowy Las” na ulubionym ulu. To znaczy kradł miód jak Puchatek na głodzie. Zamiast zrobić kolesiowi z tyłka jesień (bo akurat było średniowiecze), oddał go w ręce prawa i, hehe, sprawiedliwości.
Złodziej po odsiadce uznał, że zamiast na terapię pójdzie podpalić bartnikowi chałupę. Sędzimir próbował ratować rodzinę, ale ogień powiedział: „Uno reverse!” – i nie tylko nie zgasł, ale w dodatku zjarał Sędzimira. Żona bartnika zeszła krótko po małżonku, bo co tak będzie sama z dzieciakami siedzieć.
Została Milena – całkiem ogarnięta pannica – i Gniewko, który był bachorem o sile tura i zdolności skupienia wodoru. Pewnego dnia Milena wyszła dosłownie na chwilę, a ten raczkujący Chuck Norris rozwalił dębowe drzwi, jakby były z papieru albo, co gorsza, z Ikei. Następnie dał nogę i zasnął sobie w niedźwiedziej gawrze, bo takie rzeczy robią dzieci, kiedy rodzice nie patrzą.
Traf chciał, że gawra należała do niedźwiedzicy, która chyba miała jakiś kryzys tożsamości gatunkowej, bo zamiast małego wtranżolić z czosnkiem, niedźwiedzim oczywiście, to go wychowała.