[Artykuł ukazał się w POLITYCE 28 sierpnia 2013 roku]
Gdy uderzymy się boleśnie lub stukniemy w auto sąsiada, mimowolnie cisną się nam na usta przekleństwa. W ten sposób dajemy upust frustracji, bólowi lub złości. Nawyk może i brzydki, ale nasza skłonność do bluzgania ma uzasadnienie biologiczne. Okrzyki złości wypowiadane w afekcie mają w sobie ogromny ładunek emocji i znane są nawet zwierzętom (np. psom i małpom). Nasi przodkowie używali ich zapewne, zanim zaczęli mówić. O tym, jak bardzo rzucanie mięsem powiązane jest z ludzkimi emocjami, świadczy fakt, że w naszych mózgach podczas przeklinania uczestniczą nie części odpowiedzialne za mowę (ośrodek Broki czy Wernickego), tylko za emocje (m.in. jądro migdałowate).
Soczysta wiązanka (oraz wrzask) ma też funkcję praktyczną – pozwala nam znieść większy ból. Z doświadczenia przeprowadzonego na brytyjskim Keele University wynika, że badani, jeśli pozwolono im przeklinać, dłużej wytrzymywali z ręką w lodowatej wodzie od tych, którzy powtarzali słowo podobnie brzmiące do przekleństwa, ale niemające już takiego ładunku emocjonalnego. Rzucanie bluzgów ma też wywrzeć wrażenie na słuchaczu, a ponieważ najsilniej działają negatywne emocje, aby nim wstrząsnąć, sięgamy po słowa wulgarne, obraźliwe lub obrzydliwe.
– Wulgaryzmy dotyczą głównie ciała, funkcji fizjologicznych i seksu, a wyrażenia obraźliwe – narodowości, rasy, religii czy orientacji seksualnej. Ale jeśli ktoś powie „pierdzieć” czy „wypieprzyć” to jest to wulgarne, ale nie musi być obraźliwe, jak niewulgarny, ale obraźliwy „żółtek” czy „czarnuch” – podkreśla anglista i badacz slangu prof.