Tekst o takim natężeniu wulgaryzmów, jak poniżej, można usprawiedliwić tylko wyższą koniecznością. Ale ta właśnie przyszła – w postaci nowego języka protestu i szybkiej kariery słowa na „w”.
Katarzyna Skrzynecka, aktorka, pisze w internecie, że uciekła z Mielna przed gromadami „rozwydrzonych matołów, pod 30-tkę, dojących na plaży z gwinta już nie tylko piwsko, ale wódkę i »łychę«, ryczących jak bawoły, (...) : »Weź ku..., ja pier..., ku..., je..., je... wszystkich, ku...«”. W Białymstoku setki młodzieńców w szortach skandowały przez cały dzień: „wyp...ać”. Bluzg, wszędzie bluzg.
Coś się dzieje w świecie społecznym. W Polsce, ale nie tylko. Jakby nieuchronnie nadchodziła jakaś ponura era nowego barbarzyństwa: grubiaństwa, prostactwa, wulgarności, słownej (oby tylko) agresji. Szczególnie tam, gdzie w polityce pojawiają się demagodzy i populiści.
Bluzg mocniej zaznaczył obecność w sferze publicznej, bo służy dziś walce z elitą albo wręcz autopromocji. Dlatego ten tekst – ostrzegamy od razu – pełen będzie brzydkich bohaterów roku: wulgaryzmów i inwektyw.
Naukowcy z Uniwersytetu Paryskiego wykazali, że w trakcie snu szczególnie lubimy wypowiadać wyrazy, które nie należą do najgrzeczniejszych.
Język nam chamieje. Brzydkie słowa królują w domach, na ulicach, w szkołach i mediach. Ale nawet jeśli nasilenie wulgaryzmów to zjawisko nowe, samo upodobanie do soczystych przekleństw mamy we krwi.
Czy coś nam jeszcze dzisiaj przychodzi z dobrych manier? Czy warto uczyć dzieci savoir-vivre’u, czy też trzeba przystać na świat z jego prostactwem i wulgarnością?
Polszczyzna dzisiejsza ma dwa zagrożenia.