Rzeka Jamuna, Indie. Przepastna wstęga, która cuchnie tak bardzo, że aż trudno zatrzymać się na jej brzegu na dłużej niż kilka sekund. Na powierzchni mętnej wody bąbelkuje metan, zniechęcając do kąpieli nawet najodważniejszych.
Ta jedna z największych rzek subkontynentu, gigantyczny ściek przecinający New Delhi, przekracza normy zanieczyszczeń zezwalające na bezpieczne pływanie czasem nawet i sto tysięcy razy. W jej górnym biegu, w okolicach miasta Panipat w stanie Haryana, kwitnie przemysł tekstylny. Setki farbiarni pompują do Jamuny toksyczny koktajl chemikaliów, przyczyniając się w znacznym stopniu do opłakanego stanu tej wielkiej hinduskiej rzeki.
W 2015 r. film dokumentalny „The True Cost” (dostępny na Netflixie) zaszokował świat obrazami zniszczeń dokonanych w środowisku przez przemysł odzieżowy: rzek spienionych trującymi ściekami, hałd śmieci, dymiących fabryk. A z roku na rok jest coraz gorzej. Przyczyna? Nasze rosnące zamiłowanie do szybkiej mody. Do tego żeby mieć ciągle taniej, bardziej stylowo – i więcej, więcej, więcej.
W 2014 r. ludzkość kupiła 60 proc. więcej ubrań niż w roku 2000. Zachłysnęliśmy się dżinsami za 100 zł, T-shirtami po 20 zł, vlogerkami, które z YouTube’a mówią nam, co mamy nosić, żeby czuć się młodziej i piękniej. Niemal 2 mln Polaków są tak uzależnione od mody, że nabywają nową odzież co najmniej raz w tygodniu. W skali Unii wciąż jednak wypadamy dość przeciętnie – największymi fashionistami są mieszkańcy Wysp Brytyjskich, kupujący rocznie na głowę ok. 50 sztuk, albo licząc inaczej ponad 26 kg ubrań (Szwedzi, dla porównania, „tylko” 12 kg). Zaś w skali planety coroczna konsumpcja ciuchów i innych tekstyliów to więcej niż 30 mln ton, czyli tyle, ile waży 6 mln słoni albo całkiem pokaźna asteroida.