Od dawna wiemy, że to nie są dobre czasy dla łaciny. Przez wieki jej znajomość stanowiła o przynależności do intelektualnych elit, ostatnio jednak znacznie straciła na przydatności i powabie w oczach decydentów, dlatego stopniowo i konsekwentnie jest rugowana ze szkół. U nas jakby szybciej i bez większych sentymentów. Gdy w latach 90. trafiła na cenzurowane, uznano ją za niepotrzebną skamienielinę edukacyjną, która zabiera cenny czas, który można poświęcić na naukę bardziej przydatnych przedmiotów.
Najpierw przestała być obowiązkowa w klasach humanistycznych, po wprowadzeniu gimnazjów przesunięto ją do trzyletnich liceów, a od 2012 r. stała się jednym z czterech rozszerzonych przedmiotów do wyboru. Oczywiście przegrywała z konkurencją (historią, geografią i WOS), przez co traciła też na znaczeniu na uczelniach wyższych (np. przestała być obowiązkowym lektoratem na medycynie czy prawie).
Czytaj też: MEN powołuje fachowca od pobożnych życzeń
Doszło do tego, że zaledwie 2 proc. uczniów styka się z łaciną, ale tylko garstka z nich (w kilkunastu szkołach o tradycjach klasycznych w Polsce) ma przez całe liceum 240 godzin łaciny, większość uczy się jej zaledwie przez jeden semestr, nie realizując podstawy programowej.
Dziwna lekcja łaciny
W 2017 r. minister Anna Zalewska podpisała nowelizację, która miała zmniejszyć liczbę rozszerzonych przedmiotów do wyboru od 2020 do trzech, co oznaczałoby, że łacina zniknie z liceów.